,,Członkowie Kongresu, współobywatele – Ameryka powróciła” tymi słowami Donald Trump rozpoczął swoje przemówienie o stanie państwa (State of the Union). Jaka Ameryka? Przede wszystkim skuteczna, twarda i osiągająca swoje cele, a sam Trump ma być George’em Washingtonem XXI wieku. No może nie do końca, ale w swoim narcystycznym stylu stwierdził, że będzie równie skuteczny co pierwszy prezydent Stanów Zjednoczonych, szczególnie w kwestii bezpieczeństwa.

Druga kadencja Donalda Trumpa będzie ogniskowała się wokół hasła America first, czego probierzem było wystąpienie przed Kongresem. 47 prezydent Stanów Zjednoczonych podczas swego orędzia mówił głównie o polityce wewnętrznej, podkreślając priorytetowość hasła z którym szedł na wybory.

Wszystko o czym mówił w zasadzie było rozwinięciem tego, o czym wspominał podczas swojej inauguracji, w kwestiach gospodarczych ma to być obniżenie podatków, deregulacja, zachęty podatkowe, mniejsza biurokracja i cła. Pochwalił Departament Efektywności Rządowej zarządzany przez Elona Muska, który ma zająć się cięciem wydatków federalnych, czego spektakularnym przykładem była likwidacja USAID, czyli Agencji Stanów Zjednoczonych ds. Rozwoju Międzynarodowego. Zostało to przedstawione jako zamknięcie instytucji, która marnotrawiła pieniądze amerykańskiego podatnika na wspieranie mniejszości seksualnych w Sri Lance czy Iraku. Z tym, że to tylko część prawdy, głównym przeznaczeniem agencji była pomoc humanitarna, głównie dla krajów Afryki, Azji i Ameryki Łacińskiej, od szczepień na AIDS po budowę studni w miejscach z utrudnionym dostępem do wody. Poza tym zapowiedział porządki w administracji publicznej, np. poprzez zwolnienia tych, którzy zamiast stawiać się do pracy wybierają pracę zdalną. Zrównoważenie budżetu natomiast, według Trumpa, ma nastąpić wraz z napływem inwestorów w ramach tzw. złotej karty, czyli obywatelstwa nadawanego tym, którzy skłonni będą przeznaczyć 5 mln dolarów na inwestycję w USA. Jeżeli zaś chodzi o cła, to lokator Białego Domu zamierza wprowadzić gospodarcze prawo Hammurabiego. Państwa, które nałożą cła na Stany Zjednoczone, zostaną w ramach ,,trumpistowskiego” odwetu objęte takimi samymi. Ma to nastąpić drugiego, nie pierwszego kwietnia, bo Trump, jak stwierdził, jest przesądny i nie chce by ktokolwiek pomyślał, że to primaaprilisowy żart. No i przede wszystkim Trump chce doprowadzić do niezależności energetycznej Stanów Zjednoczonych. ,,Drill, baby, drill” – hasło z kampanii po raz kolejny wybrzmiało podczas tego przemówienia, a prezydent zapewniał, że podczas jego kadencji nie będzie kierował się ochroną klimatu, ale tym, by energia była ekonomicznie korzystna dla przeciętnego amerykańskiego obywatela i niezależna od perturbacji na świecie.

O polityce zagranicznej mówił niewiele, choć to co mówił miejscami brzmiało niepokojąco i, paradoksalnie było najistotniejsze, szczególnie dla kogoś kto nie mieszka w Stanach Zjednoczonych. Standardowo przypomniał o wycofaniu się z Światowej Organizacji Zdrowia, ONZ-owskiej rady ds. praw człowieka, czy porozumień paryskich dotyczących klimatu. Jednak oprócz tego, wspomniał o Grenlandii, którą zamierza w ramach bezpieczeństwa pozyskać w ten, Grenlandczycy mieliby się opowiedzieć za przyłączeniem lub, gdyby się to nie powiodło, inny sposób. W przypadku Kanału Panamskiego mówił wprost, że należy go ponownie przywrócić do Stanów Zjednoczonych, bo to Amerykanie go wybudowali, a Jimmy Carter w sposób kompromitujący ,,charytatywnie” sprzedał rządowi Panamy ,,za dolara”. Choć tak naprawdę Carter w 1977 roku podpisał traktat o neutralności Kanału, oficjalne przekazanie tego terenu Panamie odbyło się w 1999 roku, czyli podczas kadencji Billa Clintona.

Donald Trump nie ukrywa, że dotychczasowa rola Ameryki jako światowego strażnika go nie interesuje. Jak stwierdził jego sekretarz stanu Marco Rubio (notabene to on ma zająć się odzyskaniem Kanału Panamskiego), nie są rządem światowym, ale rządem Stanów Zjednoczonych i to na tym zamierzają się skupić. Najważniejszym celem jest siła i bezpieczeństwo Ameryki, stąd odzyskanie Kanału Panamskiego, czy zajęcie Grenlandii są kluczowe z punktu widzenia Trumpa w ewentualnej wojnie przeciwko Chinom. W tym też zapewne celu zmierza do odprężenia stosunków z Rosją i de facto zakończenia izolacji tego państwa na arenie międzynarodowej, by nie tworzyć zbędnego z jego punktu widzenia wroga. I choć w Europie wzbudza to niepokój i pewnie niesmak, Ameryka w sprawie rezolucji ONZ potępiającej rosyjską agresję głosuje przeciwko, wspólnie z Koreą Północną, Rosją, Białorusią i Sudanem. W tak egzotycznym zestawieniu Stany Zjednoczone w całej swojej historii chyba jeszcze nigdy nie były.

Połączenie protekcjonizmu w gospodarce z ekspansjonizmem w polityce zagranicznej cofa świat do tego sprzed Bretton Woods. Tym samym, raczej świadomie w przypadku Izraela lub w jakiejś mierze Rosji, lub całkowicie nie jak w przypadku Chin, normalizuje ewentualne rewizje granic i podbój obcych terytoriów. Bo to, co liczy się dla Trumpa, to realna siła, która jest wyznacznikiem partnera do negocjacji. W jakimś sensie zawsze tak było, choć po 1945 r. na Zachodzie i po 1989 r. w Europie Środkowo-Wschodniej każde działania silniejszych państw musiały stwarzać pozory sprawiedliwych i praworządnych. Teraz wydaje się to nie mieć znaczenia, skoro istnieje ryzyko, że agresorowi jakim jest Rosja zostanie zaproponowane w wyniku negocjacji 20% terytorium Ukrainy, a Izraelowi daje w pewnym sensie do zrozumienia, m.in. poprzez zniesienie sankcji przeciwko nielegalnym osadnikom, że nie ma przeciwwskazań co do aneksji Zachodniego Brzegu Jordanu. Inaczej jest w przypadku Chin i Tajwanu, ale tutaj też nie liczy się autonomia niezależnego państwa, tylko strategiczna rola jaką odgrywa Tajwan w ewentualnym starciu mocarstw. Zajęcie go przez Chiny wzmacniałoby to państwo, a tym samym osłabiało Stany Zjednoczone.

I choć można się obruszać na ,,nowy wspaniały świat”, który na naszych oczach konstruuje Donald Trump, to brak akceptacji nie sprawia, że coś się w tej kwestii w najbliższym czasie zmieni. Doskonałym tego przykładem była kłótnia, a raczej besztanie Zełenkiego przez Trumpa i jego wiceprezydenta J.D. Vance’a w Gabinecie Owalnym. Prezydent Ukrainy został wyproszony z Białego Domu, umowa nie została podpisana, a pomoc amerykańska została wstrzymana (na jej skutek Ukraina została pozbawiona wymiany informacji wywiadowczych, które ułatwiały namierzanie rosyjskich celów). Dwa dni później odbył się szczyt państw europejskich w Londynie, po którym było już jasne dla Zełenskiego, że Europa pomimo twiterowego wsparcia nie ma ambicji i zdolności zastąpienia Ameryki, a on będzie musiał udać się do przysłowiowej Canossy. I tak też się stało, Zełenski napisał list (w rzeczywistości twit), o którym Trump wspomniał podczas swojego przemówienia. Wyraził w nim gotowość do podpisania umowy o minerałach i chęć do negocjacji w sprawie zawieszenia broni. 

Taka to ma być Ameryka Donalda Trumpa. Bez względu na ocenę, jest to wizja, która uzyskała mandat nie tylko w głosowaniu elektorskim, ale też popular vote, o czym nie omieszkał wspomnieć 47. Prezydent Stanów Zjednoczonych, i co daje jej w konsekwencji silny mandat.