
Czy na gruzach liberalnej demokracji rodzi się właśnie nowy porządek oparty na idei państw narodowych, w których nie liczy się siła argumentu, ale argument siły? Donald Trump jeszcze w kampanii zapowiadał zakończenie konfliktu na Ukrainie. Niemal miesiąc po inauguracji słowa, które niosły nadzieję, dzisiaj wzbudzają niepokój.
Przy całej arogancji prezydenta Ukrainy z żądaniem udzielenia pomocy rozmowy w Arabii Saudyjskiej w sprawie zakończenia wojny ponad jej głową w gruncie rzeczy cofają świat do czasów potęgi mocarstw. Zresztą wygląda na to, że Europa też nie ma za wiele do powiedzenia, jak na razie rozmowy toczą się bez niej. W końcu, jak stwierdził rosyjski szef MSZ Siergiej Ławrow, skoro wcześniej nie była zainteresowana rozejmem, po co więc ją zapraszać teraz.
Słaba, podzielona i zbiurokratyzowana Europa nie jest atrakcyjnym partnerem nie tylko dla Rosji, ale też Trumpa, o czym wprost mówił jego wiceprezydent na Monachijskiej Konferencji Bezpieczeństwa. J.D. Vance krytykował Europę za odejście od jej wartości i ingerowanie w wybory. Za to, że zamiast na własnym bezpieczeństwie i autonomii skupia się na imigrantach i cenzurze. Jaka jest pozycja Polski w całej tej niepewnej sytuacji? Jak na razie, przynajmniej deklaratywnie, możemy uchodzić za faworytów europejskich. Polska przeznacza znacznie więcej PKB na zbrojenia niż żądają Amerykanie. Ponadto spotyka się z politykami zza oceanu, współpracuje i udziela pomocy logistycznej (przykład irańskiego drona wystrzelonego przez Rosjan, o czym w ramach nowej poprawności się teraz nie wspomina, a zestrzelonego przez Ukraińców i przy współpracy z polskim MSZ przetransportowanego do USA). W zamian Amerykanie nie tylko nas chwalą, ale też zapewniają utrzymanie amerykańskiego kontyngentu na naszym terytorium, przynajmniej na razie.
O tym, że Stany Zjednoczone pomimo wzniosłych deklaracji, nigdy nie stały na straży ,,wolności”, ,,demokracji” i ,,praw człowieka” może świadczyć chociażby rezolucja nr 181 z 1947r. na mocy której większa część Palestyny przypadła Izraelowi, pomimo że jej terytorium zamieszkiwało znacznie więcej Arabów. Oczywiście to nie jedyny przykład, ale symptomatyczny z tego względu, że kontynuację tych działań obserwujemy do dnia dzisiejszego, gdzie Izrael wciąż jest wspierany przez rząd Stanów Zjednoczonych, pomimo że równanie Strefy Gazy z ziemią jest nieproporcjonalną zemstą za zamach którego dokonali Palestyńczycy 7 października 2023 roku, zresztą podobnie jak zabicie 40 tys. ludzi. Donald Trump, jak niegdyś Harry Truman, wprost komunikuje, że nie kierują nim wzniosłe idee takie jak prawo do stanowienia narodów, czy prawo międzynarodowe, ale pragmatyzm i interesy, bo by wygrać wybory potrzebuje głosów amerykańskich podatników, w tym Żydów, nie zaś Palestyńczyków czy Ukraińców. Oczywiście nie jest do końca prawdą, że USA jakoś szczególnie traci na tej pomocy, w końcu sprzęt, który trafia na Ukrainę, napędza ich przemysł zbrojeniowy, poza tym pomoc Ukrainie jest kroplą w morzu tego, co USA wydały chociażby na wojnę w Afganistanie czy Iraku, co nie zmienia faktu, że mniej więcej od Wietnamu jakakolwiek wojna prowadzona przez Stany Zjednoczone nie cieszy się poparciem społecznym. Dlatego w interesie Trumpa jest jak najszybsze zakończenie tego konfliktu, tak, by mógł spełnić obietnicę z kampanii i stać się kolejnym Republikaninem, który kończy wojnę rozpoczętą podczas rządów Demokratów. Stąd z jednej strony żądania od Ukrainy w zamian za pomoc militarną, ale bez gwarancji bezpieczeństwa, dostępu do rzadkich minerałów takich jak np. lit czy tytan, z drugiej rozmowy z ,,ostracyzmowanym” przez Europę Putinem.
Zachód się oburza, a Zełensky jest niezadowolony, udając że nie rozumie zmiany paradygmatu prowadzenia polityki międzynarodowej. Co prawda jeszcze kilka miesięcy temu sam proponował Amerykanom ukraińskie surowce w zamian za pomoc, z tym wyjątkiem że na stole leżała też gwarancja bezpieczeństwa. I choć propozycja administracji Trumpa jakoby gwarantem bezpieczeństwa były firmy amerykańskie dokonujące inwestycji na Ukrainie brzmi neokolonialnie, to z przykrością trzeba stwierdzić, że Amerykanie poradzą sobie bez tych minerałów, Ukraina natomiast może nie poradzić sobie bez Stanów Zjednoczonych. Inną sprawą jest fakt, że nowa administracja w Białym Domu kieruje się polityką wielkich mocarstw, co oznacza że liczą się dla niej państwa takie jak Chiny, Francja, Wielka Brytania, a w końcu Rosja, nie zaś te uzależnione od siły innych jak Ukraina, czego doskonałym przykładem było bezprecedensowe chyba spotkanie w Gabinecie Owalnym Zełenskiego z Trumpem. Dodatkowym problemem może być osobista niechęć prezydenta Stanów Zjednoczonych do prezydenta Ukrainy, która ma jeszcze związek z Hunterem Bidenem i jego nie do końca jasnymi powiązaniami z firmą gazową na Ukrainie (Trump w wyścigi prezydenckim z 2020r. naciskał na Zełenskiego, by ten przeprowadził śledztwo w tej sprawie. Za nadużycie władzy poprzez wywieranie presji na obce państwo w celu odniesienia własnych korzyści został postawiony w stan impeachmentu). Poza tym Zełensky wprost wspierał Demokratów podczas kampanii prezydenckiej, co również może być nie bez znaczenia i natabene świadczy o nieodpowiedzialnej polityce strategicznej. Stąd Trump pozwolił sobie nawet nazwać go udanym komikiem i uzurpatorem władzy, który nie ma kart negocjacyjnych, z czego w swoim stylu później się wycofał, co nie zmienia faktu, że miłości tam nie ma.
Oczywistym było, że, nawet mimo niechęci, do zakończenia tej wojny potrzebne będą negocjacje z przedstawicielami obu stron konfliktu, w tym Rosji, bez tego do żadnego pokoju nie dojdzie. Inną kwestią są ,,przyjacielskie relacje” i appeasement, którym kieruje się administracja Trumpa. Wiadomo, że dzisiaj największym wrogiem USA są Chiny (którym ta wojna jest na rękę, bo odwraca uwagę Stanów Zjednoczonych od Pacyfiku) o czym nieprzerwanie wspomina Trump od swojej poprzedniej kadencji, stąd być może miało być to posunięcie strategiczne. Z drugiej strony mało prawdopodobny jest scenariusz, w którym Rosja odwraca się od Chin na rzecz zachodniego mocarstwa, tzw. odwrócony Kissinger.
Szokujące deklaracje 47. Prezydenta Stanów Zjednoczonych będące jedynie wyjściem do dalszych negocjacji to specjalność Trumpa (Radosław Sikorski nazywa taki manewr,, rozpoznanie bojem”). Co nie zmienia faktu, że rozmowy pomiędzy delegacjami Rosji i Stanów Zjednoczonych w Rijadzie ponad głowami europejskimi potwierdzają poniekąd tezę Johna Mearsheimera jakoby mniej więcej od szczytu NATO w Bukareszcie w 2008 roku (chęć przyjęcia do sojuszu Gruzji i Ukrainy) Zachód wkraczał na podwórko Rosji i zagrażał jej strategicznym interesom, w wyniku czego musiała ingerować. I w konsekwencji, że w tej wojnie nie ma agresorów i napadniętych, lecz konflikt w wyniku odmiennych interesów. I choć Mearsheimer nazywał to polityką wielkich mocarstw, to dla państw takich jak Ukraina, a także Polska jest to czysty imperializm, gdzie jak w 1945 roku nie mają nic do powiedzenia w kwestii swojej suwerenności.
Jak na razie obie strony zgodziły się co do realizacji trzech celów, jakimi są przywrócenie ambasad w obu państwach, wznowienie relacji gospodarczych i utworzenie zespołu ds. rozmów pokojowych, ale na stole negocjacyjnym leżą też: zniesienie sankcji na Rosję, przywrócenie jej do grupy G7, zrzeszającej największe gospodarki na świecie, przyłączenie wschodnich terytoriów Ukrainy do Rosji, a także gwarancja, że Ukraina pozostanie państwem neutralnym i nie wejdzie do NATO nie tylko w najbliższej przyszłości, ale nigdy. Oczywiście dzisiaj nawet pomimo sprzeciwu Rosji, nie byłoby takiej możliwości. Armia ukraińska co prawda może zawstydzać Europę, ale część jej terytorium kontroluje inne państwo, ponadto trwa tam wojna, przyjęcie do sojuszu północnoatlantyckiego, zgodnie z artykułem piątym, oznaczałoby formalne wciągnięcie w nią wszystkich jej członków. Z tym, że gdyby w porozumieniu znalazła się wzmianka o neutralności Ukrainy, oznaczałoby to de facto pozostawienie jej w rosyjskiej strefie wpływów, w konsekwencji Ukraina zostałaby zwasalizowana na wzór Białorusi. Inkorporowanie wschodnich terytoriów zaś byłoby powtórką z 2008 roku, wówczas Rosja w stylu XIX-wiecznych kolonizatorów bezprawnie zajęła Osetię Południową i Abchazję, odrywając ją przemocą od Gruzji.
Cyceron mawiał, że nie znać historii to być zawsze dzieckiem. Otóż po upadku Związku Radzieckiego i powstaniu niezależnych państw, zostało podpisane m.in. memorandum budapesztańskie, czyli porozumienie pomiędzy Stanami Zjednoczonymi, Wielką Brytanią i Rosją, na mocy którego państwa te zobowiązały się do poszanowania suwerenności i integralności terytorialnej Ukrainy. Ta w zamian miała przekazać broń nuklearną Rosji. Innymi słowy otrzymała niepodległość kosztem swojego rozbrojenia, opartą na dobrej woli silniejszego sąsiada. O tym, że o żadnej suwerenności nie mogło być mowy można było się przekonać w 2014 roku, kiedy obywatele Ukrainy wyrażali chęć przystąpienia do Unii Europejskiej. Wtedy usłużny Rosji prezydent Ukrainy Wiktor Janukowycz odmówił podpisania aktu stowarzyszeniowego, na ulice wyszli protestujący ludzi (Euromajdan), a Rosja pod przykrywką prorosyjskich separatystów zajęła Donieck i Ługańsk. Wówczas w celu zakończenia konfliktu podpisano porozumienia mińskie na mocy których Ukraina zobowiązała się m.in. do decentralizacji, a także przyznania szczególnego statusu obwodom: ługańskiemu i donieckiemu. Notabene Rosja wówczas nie została uznana za agresora, ale ,,mediatora” w wojnie domowej. Wystarczyło 10 lat by sytuacja się znowu powtórzyła.
Warunki przyszłego pokoju, które pojawiają się w przestrzeni medialnej przypominają niechybnie Monachium z 1938 roku, a Trump Neville’a Chamberlaina, który po powrocie w glorii do Wielkiej Brytanii usłyszał od Winstona Churchilla, że miał wybór między wojną i hańbą, wybrał hańbę, a wojnę i tak będzie miał. Wówczas podział Czechosłowacji nie zaspokoił apetytu Hitlera, patrząc na historię wątpliwym jest by wschodnie terytoria Ukrainy usatysfakcjonowały Putina. Natomiast czas, który otrzyma może posłużyć mu do modernizacji armii, produkcji lepszego uzbrojenia i bardziej przemyślanych strategii kolejnego ataku. Jeżeli ,,porozumienia saudyjskie” pójdą w tę stronę, Putin może Europie zaśmiać się w twarz, bo będzie to oznaczało, że Stary Kontynent nic nie znaczy, a Putin nie ponosi żadnych konsekwencji swoich czynów, co tylko może w przyszłości zachęcić go do kontynuacji obranej polityki siły. Tym bardziej, jeżeli Ukraina w ramach porozumienia będzie musiała podpisać deklarację o wyzbyciu się swoich aspiracji wstąpienia do sojuszu północnoatlantyckiego, albo co gorsza uzbrojenia (choć to na razie nie wchodzi w grę).
Tę wojnę należałoby zakończyć, choćby z tego względu, że obecny stan może trwać jeszcze dobrych kilka lat podczas których żołnierze ukraińscy będą się wykrwawiać, a ludność cywilna żyć w permanentnym strachu, ale popełnianie błędów z przeszłości nie jest rozwiązaniem, a na pewno nie jest rozwiązaniem dalekowzrocznym.