Data napisania:10.11.2020
Ekscytujące świat wybory prezydenckie w Stanach Zjednoczonych dobiegły końca i tym razem są one znaczone kolorem niebieskim. Tegoroczne wybory różniły się od pozostałych. Widowiskowe kampanie wyborcze z objeżdżaniem stanów, wiwatującymi tłumami i gremialnym uczęszczaniem do lokali wyborczych, musiały ustąpić na rzecz pandemicznej rzeczywistości.
Wszystko, jak zawsze, rozgrywało się o tzw. swing states, stany wahające się, które w zależności od nastrojów, raz przechylają się bardziej w czerwoną, a raz w niebieską stronę. To na rzecz tych stanów przeznaczane są największe fundusze i o nie de facto toczy się gra wyborcza. Tym razem takie stany jak: Georgia, Arizona, Newada i Pensylwania okazały się bardziej przychylne kandydatowi Demokratów. Denializm Trumpa i fatalne zarządzanie kryzysem pandemii koronawirusa mogło w jakiejś mierze przyczynić się do jego przegranej, zaś empatia, z której znany jest Joe Biden, przybliżyć go do zwycięstwa.
Mimo, że Republikanie w większości głosowali osobiście, a Demokraci korespondencyjnie, co miało być przesłanką wysuwaną przez Trumpa o fałszerstwach wyborczych, to kryzys konstytucyjny spełzł na niczym, bo w ogóle go nie było. Okazało się, że Sąd Najwyższy może i jest zdominowany przez konserwatystów, co wcale nie oznacza, jak twierdziło wielu komentatorów z drugiej strony barykady politycznej, że jest protrumpistowski. Tym samym, wszystko wskazuje na to, że Joe Biden, zostanie 46. prezydentem USA, co oznacza, że dotychczas urzędujący prezydent, jakim był niestandardowy Donald Trump, musi ustąpić ze stanowiska. Jednak postrzeganie wygranej Bidena jako zbawienia dla udręczonego trumpizmem narodu, byłoby wysoce niesprawiedliwe w ocenie poprzedniej kadencji. Decyzje podejmowane przez administrację Trumpa, czyli de facto firmowane jego nazwiskiem, często przyniosły zmianę, której nie mogli dokonać pozostali mainstreamowi, wyważeni prezydenci, a których podjął się niezrównoważony Donald Trump. Tak jak, np. ta o nie rozpoczęciu żadnego konfliktu zbrojnego, co patrząc przez pryzmat historii najnowszej USA, jest niemałym osiągnięciem. Obietnica wycofania żołnierzy z Afganistanu może nie do końca została zrealizowana, ale podczas czterech lat jego prezydentury doszło do znacznego zredukowania ich liczby, co przez 19 lat trwania wojny nie udało się żadnemu innemu prezydentowi. Jeżeli chodzi o chińskie zagrożenie, to polityka Trumpa, w tym zakresie, głównie opierała się na retoryce. Deficyt w relacjach dwustronnych był nieznaczny, natomiast komentarze pod adresem Państwa Środka stopniowo zaostrzały się, przechodząc w bezwzględną krytykę Pekinu. Wszystkie kontrowersyjne hasła głoszone przez niego, jak te o budowie muru na granicy z Meksykiem, w zasadzie nie zostały zrealizowane, a te dotyczące gospodarki, może mniej wybrzmiewające w kampanii, a mające duże większe znaczenie dla przeciętnego mieszkańca Ameryki, jak ograniczenie przestępczości, zmniejszenie bezrobocia czy podwyższenia płac, tak. Z tym, że akurat te ostatnie obietnice okupione są deficytem budżetowym, ale to już inna para kaloszy. Mizoginizm Donalda Trumpa bardziej zaznaczał się, znowu, w jego dziwacznej retoryce, niż w realnym działaniu. To samo jeżeli chodzi o homoseksualistów czy mniejszości etniczne. Zresztą symptomatyczne może być to, że ku zaskoczeniu wielu, te grupy w wielu stanach go poparły. Fakt ten kompromituje obraz Trumpa jako homofoba i rasistę, którym liberalne media straszyły dzieci. Chyba że miały rację, a część społeczeństwa amerykańskiego jest masochistami.
Joe Biden, natomiast, wydaje się być takim amerykańskim Rafałem Trzaskowskim, postrzeganym przez niektórych jako mniejsze zło. Wybór może nie idealny, przypominający bardziej zgniły kompromis niż realne poparcie, ale jedynie przystępny dla tych wszystkich, chcących zmienić kierunek decyzji politycznych na bardziej umiarkowany. Główny przekaz Bidena w kampanii był tak rozwodniony, że nie przedstawiał żadnego smaku. Coś o jednoczeniu kraju, coś o zaleczeniu ran. Jednak na tle rewolucyjnego Sandersa i lewicowej Warren, był najbardziej akceptowalnym wyborem dla większości Amerykanów, jedynym mogącym pokonać Trumpa. Mówi się, że wygrana Bidena to powrót do normalności. Tylko, jeżeli normalność ma zasadzać się na pustych deklaracjach, decyzjach niepopularnych albo wręcz złych, które podejmowane były w przeszłości, to czy nieszablonowość polityki Trumpa, kontrowersyjna w mowie, ale dość słuszna w praktyce, nie byłaby lepszym wyborem. O tym Stany Zjednoczone Ameryki będą miały okazję się przekonać przez kolejne cztery lata. Oby rzekoma normalność była słusznym wyborem. Wyborem, którego nie było cztery lata temu, bo ówczesny prezydent i szef de facto Bidena, Barack Obama, odwiódł swojego wiceprezydenta od kandydowania na najwyższy urząd w państwie.
Zresztą kontrowersyjność obu panów – kandydatów jest porównywalna, i gdyby była konkurencją w boksie, to pewnie mogliby występować w tej samej wadze. Do grzechów Bidena można zaliczyć choćby to, że głosował za wojną w Iraku, za ,,ustawą o ochronie małżeństw” zakazującej małżeństw jednopłciowych czy też jako szef komisji sprawiedliwości traktował kobiety w sposób seksistowski. Później, co prawda, odpokutował swoje grzechy, np. ,,ustawą o walce z przemocą wobec kobiet”, a argumentem za niektórymi decyzjami mogłoby być to, że były one wówczas popularne, popierane przez większą część społeczeństwa. Z tym, że znów, czy to znaczy, że Biden nie posiada własnych poglądów czy może jest to efektem długiego stażu pracy, 50 lat w polityce niesie za sobą przytłaczający bagaż.
I jeżeli przyjąć, że niepokojący jest trumpizm, wyrażający się w fundamentalizmie religijnym i teoriach spiskowych, coraz bardziej zalewający Partię Republikańską, to w ramach sprawiedliwej analizy, trzeba przyznać, że niepokojące jest też to, że Partia Demokratyczna skręca coraz wyraźniej w lewo, a co za tym idzie obie strony się radykalizują. Biden wraz z tym przesunięciem, popiera podwyższenie stawki minimalnej, podatków dla najbogatszych, wzrost wydatków publicznych czy płatnego urlopu macierzyńskiego i rodzicielskiego. W tym kontekście wypadałoby zadać pytanie, który kandydat jest większym populistą? Poglądy Joe Bidena zasadzają się na tym, co aktualnie jest modne, bądź mainstreamowe. Dodatkowo, sędziwy wiek, który czyni go najstarszym lokatorem Białego Domu może świadczyć o tym, że będzie kimś w rodzaju bezpiecznika, stonowania nastrojów, by następnie przekazać pałeczkę młodszemu pokoleniu. A w kolejce ustawiają się już politycy pokroju Aleksandry Ocasio – Cortez czy Elizabeth Warren.
Szampana jeszcze nie może otwierać żaden ze sztabów, choć zdecydowanie bliższy zwycięstwa jest Joe Biden i nic nie wskazuje na to, że będzie inaczej. Dla pewności pozostało czekać do grudnia i kolegium elektorów, podczas którego zostanie ostatecznie wyłoniony 46. prezydent Stanów Zjednoczonych Ameryki.