Data napisania:16.11.2020
Zaczęło się od tego, że Eliza Michalik, na skutek odmowy udziału w jej programie sześciu kolejnych kobiet, napisała nieprzyjemnie prawdziwy post na facebooku. Tak to jest, że niby prawda nas wyzwoli, ale jak przychodzi to bywa niestety bolesna.
,,Ok, wkurzyłam się! I ja, feministka wreszcie to głośno powiem. Nie rozumiem niektórych kobiet, nic a nic. Jutro wieczorem (o 21.00) prowadzę program w Radiu Nowy Świat, na ekscytujący i ciekawy temat: granice populizmu i rola fake newsów w debacie publicznej na przykładzie wyborów w USA. Dwójka gości, chce utrzymać parytet. Zgadza się pierwszy gość płci męskiej którego wybrałam, znakomity i doświadczony dziennikarz, Tomek Sekielski. Następnie próbuję zaprosić kobietę. Trwa to kilka godzin, właściwie od południa, właśnie odpisała mi szósta naprawdę znakomita ekspertka, do której się zwróciłam: ,,Nie wiem, czy ja się nadaję do tego tematu” . I – uprzedzając Wasze pytania – nie, one nie są nieśmiałe, temat nie jest dla nich za trudny, nie, nie chodzi o to, że nie lubią radia czy mnie. One naprawdę odpowiadają tak, jak nigdy w życiu przez 12 lat, kiedy prowadziłam programy w telewizji, Nigdy!, nie odpisał mi żaden mężczyzna. Mianowicie: CZY JA SIĘ NADAJĘ DO TEGO TEMATU? Odpowiadają tak od lat, we wszystkich mediach w których pracowałam. Niestety, tylko kobiety (mężczyźni nigdy) odpowiadają mi też : ,,Nie mogę, bo kto się zajmie dzieckiem? (mąż w tym czasie siedzi w domu!), ,,Nie mogę, bo jak mam tak sobie wyjść po całym dniu nieobecności z domu wieczorem?”, ,,Nie mogę, bo muszę posprzątać”, ,,Nie mogę, bo źle wyglądam”(to złości mnie wyjątkowo). Są też takie (znakomite, znane, utalentowane, utytułowane), które mówią: ,,Ja nie, ale mam kolegę, który lepiej się nada”. No więc chcę Wam powiedzieć jedno: same sobie to robicie siostry. Nie robi Wam tego prawica, nacjonaliści, łyse narodowe pały, nie PiS, nie patriarchat, nie mężczyźni. Wy same. Otóż żadne feministki nie wywalczą Wam pewności siebie, szacunku do siebie, przekonania o własnej zajebistości i pewności, że znacie się na temacie najlepiej na świecie i powinniście występować w mediach, ani żadne najbardziej przychylne prawom kobiet media nie wyciągną Was przed ekrany za uszy, jeśli gdzieś głęboko, w głębi duszy, uważacie, że się nie nadajecie. Powiem więcej: jeśli uważacie, że się nie nadajecie, to się pewnie nie nadajecie. Osobiście od dziś przestaję się czepiać, że w mediach jest za mało kobiet.”
Post na tyle dotkliwy, że doczekał się szybko komentarza na łamach Krytyki Politycznej ze strony Aleksandry Bełdowicz. Jednym z zarzutów pod adresem dziennikarki jest to, że nie dostrzega szklanego sufitu, z którym borykają się kobiety. I tak, pani Aleksandra z jednej strony twierdzi, że kobiety, które mają dzieci, zainteresowane są również rozwojem swojej kariery, ale jednocześnie kontynuuje, że kariera może być dla nich mniej istotna. No dobrze, nikt tego nie krytykuje. Jeżeli kobieta w hierarchii swoich priorytetów na pierwszym miejscu stawia dom i rodzinę, to ok. Tylko potem niech feministki wszelkiej maści nie utyskują, że nie ma kobiet w programach telewizyjnych i radiowych. Nie można mieć ciastka i go zjeść. Dalej padają liczby podane w procentach, w których to kobiety dominują w wykonywaniu obowiązków domowych, takich jak: pranie, gotowanie itd. No może, ale to stawia kobiety w niezbyt pozytywnym świetle. Bo co to oznacza? Że albo posłusznie podporządkowały się w spełnianiu domowych obowiązków, jakby były bezwolnymi masami, którymi kieruje mężczyzna, w tym przypadku ich partner, albo same uważają, że powinny się tym zająć, przedkładając gotowanie nad występ w programie jako ekspert. Opcja pierwsza niefortunnie wpisuje się w retorykę konserwatywnych, zagubionych mężczyzn na kwestię wyzwolenia kobiet. Twierdzą oni bowiem, że skrajne wyczerpanie i zmęczenie kobiet pracujących na dwóch lub trzech etatach, można rozwiązać poprzez nie podział obowiązków domowych, ale rezygnację z feminizmu właśnie. Pokazaniu, że nie bez gotowania, prania i prasowania, ale bez emancypacji byłoby im lepiej. Takim sposobem antyfeminizm i odwrócenie się od emancypacji ma stanowić zawoalowaną obronę husarskich męskich wartości, w której, o zgrozo, w tym przypadku sprzymierzeńcami stałyby się kobiety. Jeżeli natomiast wygrała opcja numer dwa, to znaczy, że kobiety świadomie podjęły taką decyzję i nikt, nawet feministka nie może ich w tej kwestii krytykować. Tylko znów, skoro tak wybrały, to za nią, w programie telewizyjnym, ma prawo, bez wyrzutów sumienia i słów krytyki pod adresem prowadzących, wystąpić mężczyzna. No chyba, że skoro brak kobiet w debacie publicznej jest skandalicznie nie do zaakceptowania, na zaproszenie z kolei nie są jeszcze gotowe, to rozwiązaniem tego stanu rzeczy, tak by nie dyskryminować nikogo, jest nie zapraszanie również mężczyzn. Gdyby nie byłoby to kuriozalne, byłoby logiczne.
Pani Bełdowicz kontynuuje:
,,Kobiety zdecydowanie częściej niż mężczyźni zmagają się z tzw. syndromem oszustki, czyli poczuciem, że mimo posiadanego wykształcenia i kwalifikacji nie zasługują na sukcesy zawodowe, które odnoszą.”
No i jak tu nie odnieść wrażenia, że to już nie jest walka o prawa, a o przywileje. Czy ktoś pochyla się nad biednym mężczyzną, który w siebie nie wierzy? Nie! Bo nikogo to nie obchodzi. Każdy powinien to przepracować we własnym zakresie i uwierzyć w swoje umiejętności. Kobiety nie powinny żądać w tej kwestii litości od całego świata. Wymaganie od kogoś, by nas przekonywał o własnej wartości jest wynikiem zakompleksienia i wewnętrznego nie poukładania, z którym feminizm na przestrzeni lat walczył i, jeżeli nie osiągnął do tej pory zamierzonego celu, to powinien walczyć dalej. Chyba nie o to chodziło w emancypacji by błagać o prawa, ale o nie walczyć jak równy z równym. Gdyby tak robiły pierwsze feministki, sufrażystki i emancypantki, to pewnie nigdy nie uzyskałybyśmy praw, które dzisiaj posiadamy.
Najbardziej jednak Bełdowicz rozzłościło rozzłoszczenie Michalik na kobiety, które odmawiają przyjścia do programu, tłumacząc się niewłaściwym wyglądem. Według Bełdowicz jest to niesprawiedliwa krytyka, bo jak powszechnie wiadomo do wyglądu kobiet przywiązuje się większą uwagę. Jeżeli argumentem za tym, by nie pójść do jakiegoś programu w roli eksperta jest nieodpowiednie przygotowanie estetyczne, typu: fryzura, paznokcie, makijaż czy bóg wie co jeszcze, bo przecież kobiety są oceniane przez pryzmat wyglądu, to naprawdę, na jakim poziomie stagnacji walki o prawa tkwimy. Chcemy decydować o naszym ciele, ale już wygląd zostawmy opinii publicznej. No nie, w tym rzecz, że będąc zaproszonym do programu jako specjalista, ważne jest to, co mamy w głowie, a nie na głowie. I jeżeli ktoś w dziaderski sposób ocenia daną specjalistkę na podstawie jej wyglądu, to już jego zakompleksiony problem, nie kobiety, która w nim wystąpiła. Jeżeli, poprzez udział w debacie publicznej właśnie, nie obalimy patriarchalnych stereotypów same, to nikt ich za nas nie obali. Bądźmy konsekwentne w kontynuacji walki naszych prababek, bo ponoć jesteśmy wnuczkami czarownic, których nie udało się spalić.
Bełdowicz kończy swoją krytykę tym, że:
,,Świat się nie zmieni od zaproszenia kobiety do debaty radiowej czy telewizyjnej. On się zmieni wtedy, gdy kobiety będą miały faktycznie, a nie tylko pozornie, równe szanse w niej. Kiedy nie będą musiały się martwić, że ich wygląd będzie szeroko komentowany, przez co ich wypowiedzi zejdą na drugi plan; kiedy będą miały realne wsparcie w wykonywaniu obowiązków domowych i opiece nad dziećmi.”
W tym rzecz, że świat właśnie ma prawo się zmienić, jeżeli kobiety będą zapraszane do programów radiowych i telewizyjnych. O to przecież walczą m.in. feministki. Od lat słychać narzekania, i słusznie, że nie występują w roli komentatorek życia społecznego. Kiedy natomiast ktoś chce ten stan rzeczy zmienić, to odmawiają, bo wygląd, bo coś tam. Nie zapraszane – źle, zapraszane – źle, bo nie ma ku temu odpowiednich warunków, w rodzaju: wygląd musi zejść na drugi plan względem wypowiedzi, a w domu będą miały zagwarantowaną opiekę nad dziećmi i ktoś przejmie obowiązki domowe, albo jeszcze lepiej, kiedy nabiorą pewności siebie. Bo teraz są biednymi dziewczynkami, które musi ktoś pogłaskać po główce i docenić. Już nawet nie chodzi o to, jak to wygląda. Tylko czy chociaż staramy się być konsekwentne, bo wszystko wskazuje na to, że chcemy mieć prawa tam, gdzie jest to wygodne. W innym razie jesteśmy stereotypowymi księżniczkami czekającymi na dziewiętnastowiecznego dżentelmena, który poda nam płaszcz, wniesie pakunki do mieszkania i odsunie krzesło w restauracji, albo powie: tak, nadajesz się! Zawsze jest to na swój sposób miłe, tylko na litość boską, nie można tego od mężczyzn wymagać, skoro oni mają nie wymagać od nas prania i prasowania. I jeżeli kobiety rzeczywiście mają szereg przeszkód do pokonania, to niech je pokonują, a nie jęczą, że im tak ciężko. Oprócz tego, że pozycja mężczyzn była społecznie ugruntowana istniejącym patriarchatem, to nikt się też nad nimi nie pochylał, walczyli o swoje i tak też byli wychowywani. Chłopaki nie płaczą. Takie użalanie się nad sobą nie doprowadzi do zmian, a tylko ugruntuje przekonanie o tym, że jak to określiła Eliza Michalik, faktycznie się nie nadajemy. Bo jak kobiety mówią, że mają prawo do własnego ciała – to mówią serio, ale jak mówią, że się nie nadają – to kokietują? Trudno nie uznać tego za niewiarygodnie niekonsekwentne i niepoważne.
Na przykładzie tej krótkiej wymiany zdań można stwierdzić, że istnieje kłopot z interpretacją feminizmu przez kobiety. Bo co prawda, można użalać się nad sobą i biernie czekać, ale można też walczyć i łamać stereotypy. To od nas zależy, czy chcemy być Śpiącą Królewną czy Meridą Waleczną.