
Debata to jedno z narzędzi demokracji i ta kampania jak chyba żadna inna była w nie nad wyraz obfita. I choć wydawać by się mogło, że ich inflacja zniechęci obywateli do ich śledzenia, to nic bardziej mylnego. Każda z nich, od tej realizowanej w Republice przez Super Express na Telewizji Publicznej kończąc miała ponad dwu milionową oglądalność. Dla średnio zorientowanego politycznie wyborcy były świetną okazją do zapoznania się ze wszystkimi kandydatami. Nawet jeżeli nie merytorycznie, to w ogóle. Sposób wypowiedzi, umiejętność szybkiej riposty czy po prostu prezencja są, jak się okazuje, równie ważne w wyborach prezydenckich, co prezentowany program kandydata. A ci byli w tej kampanii różni, często egzotyczni i dotąd nierozpoznawalni, że aż ciężko uwierzyć w zdobycie przez nich wymaganych 100 tys. głosów. I to być może jest największy atut startowania w tych wyborach Krzysztofa Stanowskiego. Co prawda w zamierzeniu w roli ironizującego błazna, ale to jego przykład dotyczący trudności w pozyskaniu wymaganego poparcia, daje do myślenia. Skoro najbardziej rozpoznawalny dziennikarz w kraju ma problem z zebraniem 100 tys. podpisów, to jakim sposobem zebrał je nikomu dotychczas nieznany Maciej Maciak? No i tutaj pojawia się kolejna mroczna odsłona wyborów, a mianowicie czarny rynek firm podrabiających podpisy polskich obywateli. Kto skorzystał z takich usług nie wiemy, ale jeżeli któryś z kandydatów pozwolił sobie na coś takiego, to jest to nie tylko skandaliczne, ale też niezgodne z prawem i należałoby to wyjaśnić.
Rafał Trzaskowski jest faworytem tych wyborów, co nie oznacza, że ma wygraną w kieszeni. Zresztą już podczas debat mogliśmy się przekonać, że zdecydowana nadreprezentacja kandydatów prawicowych ustawia retorycznie agendę po tej właśnie stronie. Głównymi tematami wokół których ogniskuje się ta kampania to sprzeciw wobec paktu migracyjnego, bezpieczeństwo i tania energia. A takie skrajności jak Grzegorz Braun ze swoim antysemityzmem czy Maciej Maciak powtarzający prokremlowską propagandę sprawiają, że Karol Nawrocki wygląda jak umiarkowany kandydat centroprawicy. Poza tym jak pokazują badania, wyborcy szerokiego obozu demokratycznego większą niechęcią od kandydata PiS-u darzą tych najbardziej radykalnych w przekazie. Z tego względu, że po liberalnej stronie nie mamy równie wyrazistych skandalistów, największa niechęć skupiona jest wokół Trzaskowskiego właśnie.
Rafał Trzaskowski na użytek kampanii porzucił lewicowe przekonania dotyczące klimatu i LGBT, by przekonywać o swoim patriotyzmie gospodarczym i bezpieczeństwie. Przez ostatni rok ze studenta Geremka i Bartoszewskiego został fanem Prince Polo, ogórków kiszonych i armatohaubic. Z euroentuzjasty i zwolennika multikulti w kogoś, kto chce wypowiedzieć pakt migracyjny, odebrać 800 plus niepracującym Ukraińcom i obniżyć podatki. Metamorfoza godna podziwu. Oprócz tego jest zwolennikiem liberalizacji prawa do aborcji, likwidacji Funduszu Kościelnego i pogłębieniem integracji europejskiej, zwłaszcza z Niemcami i Francją (bonżur w końcu). Debaty mu równie pomogły, co zaszkodziły. W ostatniej wypadł niezbyt dobrze, wyglądał na zmęczonego, a pod koniec na jego twarzy pojawił się nieprzyjemny grymas, który zwykle pojawia się, gdy jest zirytowany. Nieobecność w Telewizji Republika z kolei mogła świadczyć o jego lekceważącym stosunku do tego właśnie elektoratu, a skoro jego ambicją jest wygrana, powinien zabiegać o każdy rodzaj wyborcy. Dobrze natomiast wypadł w Super Expressie, ale też w wywiadzie w Kanale Zero. Konfrontował się, ale bez tego pretensjonalnego tonu, który ma w zwyczaju uskuteczniać. Poza tym był spokojny, wyluzowany i uśmiechnięty, co ułatwia odbiór. Choć istnieje przekonanie, że jego wybór oznaczałby domknięcie systemu, to niewykluczony jest scenariusz w którym Rafał Trzaskowski w odwecie za upokorzenie go przez lidera Platformy w 2021r., skorzysta z okazji by odreagować i zaznaczyć swoją niezależność.
Karol Nawrocki od początku, czyli od wystąpienia w Hali Sokoła w Krakowie, prezentował się jako kandydat pozbawiony charyzmy i poglądów, do tego sztywny, jakby wykreowany przez AI. Mówiący w zasadzie bezrefleksyjnie wszystko to, co mu sztab napisze. Z czasem się trochę wyrobił, choć wciąż ma niewiele do powiedzenia oprócz historii, stąd też na nią cały czas się powołuje. Dobrze wypadł w wywiadzie Stanowskiego, ale to też tylko dlatego, że w zasadzie miał tam cieplarniane warunki. Gdyby dziennikarz dociskał go jak pozostałych kandydatów, wyłożyłby się w pierwszych dwudziestu minutach. Co nie znaczy, że się nie stara. W swój nieco kanciasty sposób rozmawia z ludźmi, podczas debat zachowuje spokój i jeżeli nie neutralnie, to dość dobrze wypada. Choć na co dzień mimo znacznie młodszego wieku wygląda jak starszy brat Trzaskowskiego, to podczas ostatniej debaty na chwilę się to zmieniło. I choć brzmi to jak kwalifikacja do Top Model, to jednak w debacie telewizyjnej ważna jest prezencja, o czym zdążył przekonać się w latach 60. Richard Nixon. Poza tym bez wątpienia sukcesem sztabu Nawrockiego, było zorganizowanie mu wizyty w Białym Domu, gdzie mógł sfotografować się z Donaldem Trumpem. Przed nim chyba nie udało się to w Polsce żadnemu kandydatowi, no może z wyjątkiem Lecha Wałęsy, ale znów był to inny kontekst historyczny. I nawet jeżeli nic konkretnego podczas tej wizyty nie zostało ustalone, to fotkę z prezydentem największego kraju świata i naszego ważnego sojusznika można zaliczyć do udanych akcji marketingowych. Niestety zaraz później wybuchła afera z drugim mieszkaniem wykupionym za bezcen od starszego człowieka, którym w zamian miał się opiekować, a jak wynika z doniesień dziennikarskich tego nie robił. Nie wiedział nawet, że Pan Jerzy w związku z pogorszeniem się stanu zdrowia został przeniesiony do DPS-u. I choć cała sprawa moralnie jest oburzająca, to najbardziej w tej sprawie zaszkodził chaos komunikacyjny i brak spójnej wersji. Poglądy, a raczej program wyborczy Nawrockiego to w skrócie zwiększenie wydatków na armię, obrona polskich granic, utrzymanie złotówki jako waluty narodowej, obniżka VAT z 23 do 22 %, zawetowanie Zielonego Ładu, nierealny postulat obniżenia energii o jedną trzecią, podwyższenie drugiego progu podatkowego i dużo polityki historycznej. W przeciwieństwie do swojego głównego kontrkandydata w polityce zagranicznej stawia przede wszystkim nie na Unie Europejską, ale na Stany Zjednoczone. W zasadzie ten rzekomo obywatelski kandydat powtarza jeden do jednego przekaz Prawa i Sprawiedliwości.
Sławomir Mentzen miał swoje dobre i złe momenty w tej kampanii. Nie można odmówić mu pracowitości, objechał chyba najwięcej powiatów ze wszystkich kandydatów w historii najnowszej Polski. Żadnemu dotąd się to nie udało, łącznie z faworytami Aleksandrem Kwaśniewskim i Andrzejem Dudą. Z drugiej strony, jak skomentowała podczas ostatniej debaty Joanna Senyszyn, co z tego skoro i tak nie wygra. Być może nie wygra, ale celem tych wizyt było nie tylko pozyskanie głosów, ale też budowanie struktur w mniejszych miejscowościach, czego efekt być może będziemy mogli zobaczyć podczas kolejnych wyborów parlamentarnych. W debatach natomiast Mentzen nie wypada dobrze, czego preludium mogliśmy zobaczyć w poprzedniej kampanii, gdy zmierzył się z Ryszardem Petru. To, co wówczas wydawać się mogło ewenementem, tak zwanym gorszym dniem, dzisiaj tylko potwierdza tezę, że w takiej formule kandydat Konfederacji nie radzi sobie najlepiej. Tak było, gdy na debacie Super Expressu powtarzał niczym Kato Starszy, że to go należy wybrać, by nie dopuścić do konsolidacji władzy, co większość komentatorów odebrało jako naśladowanie katarynki. Podobnie na ostatniej debacie w Telewizji Publicznej w likwidacji, gdzie był defensywny i wyglądał na zmęczonego. Inna sprawa, że to nie pojawienie się na jednej z pierwszych debat w Końskich najbardziej mu zaszkodziło, bo to wówczas odnotował pierwsze spadki. Choć i wypowiedzi na temat aborcji i płatnych studiów w wywiadzie u Stanowskiego nie pomogły. Jednak oprócz tych zaczerpniętych z dyktatury teokratycznej postulatów, Mentzen to przede wszystkim niskie podatki, wypowiedzenie Zielonego Ładu, zmniejszenie wydatków na służbę zdrowia czy sprzeciw wobec migracji. Opowiada się także za resetem ustrojowym jako jedynym sposobem na rozwiązanie kryzysu sądowniczego w Polsce. Wartym uwagi jest też postulat UE plus zero (głosi go również Rafał Trzaskowski), czyli zasady polegającej na tym, że jeżeli wprowadzamy jakieś prawo unijne to nie dodajemy własnych dodatkowych regulacji w tym zakresie.
Szymon Hołownia grzęźnie w pięknym słowotoku tak, że po chwili ma się wrażenie, że nic z tego nie wynika. W ogóle wydaje się, że w przypadku tego polityka góruje forma nad treścią. To, co się przebiło podczas debat, to jego postulat o zakazie smartfonów w szkołach (notabene jest także w programie Nawrockiego), co może i ważne, ale po pierwsze nie jest w zakresie kompetencji prezydenta, a po drugie to jednak trochę za mało, by do siebie zachęcić. Jakiś czas temu opowiadał się za wprowadzeniem euro, ale teraz próbuje zręcznie się z tych deklaracji wycofać. Kandydata Trzeciej Drogi można w skrócie scharakteryzować tak: ton kaznodziei, poglądy Mentzena. Z tym, że Hołownia zaliczany jest do mainstreamu, a Konfederacja do skrajnej prawicy. Różnica polega na tym, że choć obaj są pro-liferami, to Marszałek Sejmu w przeciwieństwie do Konfederaty nie zamierza karać kobiet za dokonanie aborcji, a także jest skłonny, o ile będzie takie poparcie społeczne wyrażone w referendum, na liberalizację prawa do przerywania ciąży. Hołownia sprawia wrażenie polityka ideowego, pozbawionego cynizmu, a przez to lekko infantylnego. Ma grono swoich zwolenników, ale jest to zdecydowanie mniejszy elektorat niż w wyborach 2020r. Rola Marszałka Sejmu i sejmflix miały być trampoliną w wyborach prezydenckich, ale okazało się, że to co początkowo emocjonowało Polaków szybko się wypaliło. Z czasem błyskotliwe riposty Hołowni zaczęły drażnić. Długo zwlekał z rozpoczęciem kampanii, w zasadzie dwa miesiące przed wyborami aktywnie zaczął prowadzić agitację, co też zostało odnotowane w sondażach. Zwłaszcza po debacie w Końskich, gdzie niczym lider zagrzał pozostałych kandydatów do szturmu na debatę organizowaną pierwotnie dla dwóch przedstawicieli duopolu.
Lewica w tych wyborach reprezentowana jest przez trzech kandydatów, z tym że ,,imperatorkę” Joannę Senyszyn trzeba zaliczyć do elementu folklorystycznego tej kampanii. Doktrynalna ideowość kontra realna, choć rachityczna sprawczość, czyli Adrian Zandberg i Magdalena Biejat w zasadzie walczą o ten sam elektorat i też podobnie rozkłada się dla nich poparcie. Po ewidentnym skręcie Trzaskowskiego na prawo, coraz mniej modne lewicowe postulaty (lewica jest ofiarą własnego sukcesu) są niszą, którą można zręcznie zagospodarować. Problem z liderem partii Razem polega jednak na tym, że jest nie dość aktywny, co sprawia wrażenie jakby mu się nie chciało. Nie był najbardziej udzielającym się kandydatem podczas tej kampanii, ale jak już występował to przyciągał uwagę wyborców, co też widać w sondażach. Podobnie ,,sympatyczna” Magdalena Biejat na tle prawicowych polityków mogła wyróżnić się swoją lewicową wrażliwością, np. wtedy gdy przejęła podczas jednej z debat od Rafała Trzaskowskiego flagę LGBT, co sondażowo zapunktowało. Oboje są za aborcją na życzenie do 12 tygodnia ciąży, dekryminalizacją aborcji, zwiększeniem wydatków na służbę zdrowia czy za państwowymi mieszkaniami na wynajem.
Ostatnim kandydatem, który ma szansę przekroczyć 5 % poparcie jest ekscentryczny, lubujący się w neologizmach i nienagannej polszczyźnie Grzegorz Braun. Wyrzucony z partii kandyduje samodzielnie, co zapewne odbierze część głosów Mentzenowi. Po tym jak ten ostatni odpuścił skrajnie liberalne poglądy gospodarcze, Braun jawi się niemal jako libertarianin ze swoim państwem minimalnym, niskimi podatkami, zmniejszeniem ilości posłów i senatorów i złamaniem monopolu NFZ. ,,Bonusem” kandydata jest antysemityzm połączony z suwerennością od szkodliwych ,,eurofederastów” z ,,eurokołchozu”. Gdyby nie Maciak, to Braun byłby najbardziej kontrowersyjnym kandydatem tych wyborów.
Od ponad 30 lat w Polsce odbywają się wolne wybory. W tym czasie wyborcy uodpornili się na obietnice wyborcze, bo z ich doświadczenia wynika, że znaczna większość z nich nigdy się nie spełni. W tym kontekście każdy kolejny kandydat ma coraz trudniejsze zadanie w uzyskaniu wiarygodności. Z powodu tego sceptycyzmu obywatele często nie głosują za jakimś programem czy opcją, ale wybierają mniejsze według nich zło.
Ponadto polska Konstytucja jest tak skonstruowana, że w zasadzie o ile nie symboliczną władzę, to na pewno daje prezydentowi funkcję blokującego. Stąd większość deklarowanych postulatów ma niewiele wspólnego z kompetencjami prezydenta. Co prawda ma on inicjatywę ustawodawczą, ale bez większości sejmowej nie jest w stanie nic załatwić.
Mianuje sędziów SN, członków KRS i Szefa Sztabu Generalnego, ale wcześniej dostaje nominacje, które przygotowuje mu ktoś inny. Reprezentuje Polskę za granicą, ale łącznie z premierem, bądź odpowiednim ministrem. Jest zwierzchnikiem Sił Zbrojnych, ale to głównie Minister Obrony Narodowej koordynuje wojsko. Jedyną niezależną kompetencją jest prawo łaski. Stąd przylgnęło do głowy państwa pogardliwe określenie ,,strażnika żyrandola”. Zapewne można w jakiś sposób manewrować kompetencjami prezydenta w taki sposób, by jego władza była silniejsza, ale na to dotychczas żaden prezydent po wprowadzeniu w życie Konstytucji z 1997 roku się nie zdecydował. Nic też nie zwiastuje na to, że tym razem będzie inaczej. Kto zostanie siódmym Prezydentem RP? Przed nami pewne dwie tury, a później zwycięży negatywna stronniczość, czyli jeden z dwóch najmniej niezależnych kandydatów duopolu i, jak stwierdził Jan Rokita, czeka nas albo klincz albo wszechwładza Tuska.