Tegoroczne wybory prezydenckie w Stanach Zjednoczonych miały być jednymi z nudniejszych. Ostatnie kilka miesięcy zmieniły wszystko.

Na tle zniedołężniałego Joe Bidena Donald Trump (młodszy o zaledwie trzy lata od swojego oponenta!) jawił się jako ekstrawagancki młodzieniaszek. Powolne ruchy tego pierwszego, mylenie dat i osób, zacinanie się w środku zdania nie wyglądało najlepiej. Skumulowanie tego wszystkiego podczas nieszczęsnej debaty, podczas której jeden konfabulował, drugi nie był w stanie dokończyć zdania przechyliło czarę goryczy. Demokraci musieli zmienić ,,pretendenta”, by mieć jakiekolwiek szanse na zwycięstwo. Z Bidenem jako kapitanem statku zatonęliby przynajmniej na najbliższe cztery lata. Stąd trudna, ale potrzebna decyzja by zastąpić go kimś młodszym, atrakcyjnym dla progresywnego elektoratu. Tym kimś została Kamala Harris, dotychczas pełniąca funkcję wiceprezydenta w administracji Bidena. Choć sama Harris nie cieszy się ogromną popularnością w Stanach Zjednoczonych, to zmiana ponad 80-letniego kandydata, podniosła słupki poparcia dla Demokratów.

Kobieta, do tego nie biała (ma indyjsko- jamajskie pochodzenie), o postępowych poglądach w kwestiach obyczajowych jest pewnym wyborem bazowego elektoratu Demokratów, ale nie zapewnia zwycięstwa w skali całego kraju. Bowiem typowy wyborca Demokratyczny jest liberalny, mieszka w większym mieście, często należy do elity, korzysta z komunikacji zbiorowej, ma wyższe wykształcenie i poglądy progresywne. Do tej pory Demokraci mieli też wysokie poparcie wśród Afroamerykanów i Latynosów, ale od jakiegoś czasu ten trend maleje. Głównie dlatego, że partia ta nie ma im nic do zaoferowania, oprócz symboli. Wyborca Republikański natomiast mieszka na obrzeżach, wszędzie przemieszcza się samochodem, jest głęboko religijny, określa się mianem klasy średniej i ma zazwyczaj konserwatywne poglądy w kwestiach światopoglądowych. Stąd dla równowagi reprezentacyjnej na swojego wiceprezydenta Harris wybrała Tima Waltza, białego heteroseksualnego mężczyznę w średnim wieku, bez skandali na koncie. Gubernator Minnesoty, choć przez Republikanów nazywany socjalistą, bo m.in. podwyższył płacę minimalną, wprowadził płatne urlopy macierzyńskie i opiekuńcze, czy ustanowił gwarantowane ustawowo prawo do aborcji, to plasuje się gdzieś w bezpiecznym centrum. Jawi się jako normals, facet w flanelowej koszuli, z którym każdy Amerykanin może się utożsamić.

Donald Trump jest nietypowy nie tylko ze względu na swoje obcesowe wypowiedzi (,,Mógłbym stanąć na środku Piątej Alei i zastrzelić kogoś, a i tak nie straciłbym żadnych wyborców. To niewiarygodne”), ale też jako jedyny w historii Stanów Zjednoczonych przed objęciem urzędu prezydenta nie pełnił wcześniej żadnej publicznej funkcji, nie był ani gubernatorem, ani senatorem, ani wiceprezydentem. Poza tym jako jedyny prezydent został dwukrotnie postawiony w stan impeachmentu, czyli procedury usunięcia z urzędu. Po raz pierwszy za szantaż na prezydencie Ukrainy, kiedy to naciskał na Zelenskiego, by ten rozpoczął śledztwo w sprawie Huntera Bidena (syna Joe), pod groźbą wstrzymania pomocy militarnej. Po raz drugi w związku z szturmem na Kapitol po przegranych przez niego wyborach. Został oskarżony o podżeganie do insurekcji. Łącznie ma postawionych ponad 90 zarzutów, co tylko utwierdza jego wyborców w przekonaniu, że establishment się na niego uwziął i próbuje go zniszczyć. Co jest zresztą symptomatyczne, poziom zaufania ludzi do instytucji jest zależny od tego, czy ci na których głosowali sprawują dany urząd. W innym przypadku często mamy do czynienia z licznymi teoriami spiskowymi, by wspomnieć Pizzagate.

Zmiana przeciwnika w wyścigu o fotel prezydenta jest dla nowojorskiego biznesmena niekorzystna. Dopóki był nim Joe Biden, mógł wybrać na wiceprezydenta swojego ,,ogładzonego” sobowtóra i spokojnie płynąć do prezydentury. Po nieudanym zamachu na jego życie wydawało się, że wygrana jest już przesądzona. Ikoniczne zdjęcie z podniesioną pięścią i zakrwawionym uchem na tle powiewającej amerykańskiej flagi miało być zwiastunem oczekiwanego zwycięstwa. Wówczas to tragiczne wydarzenie zepchnęło do defensywy Demokratów, którzy nie dość, że zmagali się z uporem Bidena, który nie chciał ustąpić mimo podeszłego wieku, to nie mieli argumentu przebicia, czegoś, co jak wydarzenie w Pensylwanii na nowo zmobilizowałoby wyborców.

Dużo łatwiej jest walczyć z wrogiem, którego się zna, wie czego się po nim spodziewać, a jak do tego nie jest silnym przeciwnikiem zwycięstwo jest na wyciągnięcie ręki. Kamala Harris, choć przez ostatnie cztery lata była wiceprezydentem, to raczej w cieniu swojego szefa. Kiedy się z niego wyłaniała, to zazwyczaj na swoją niekorzyść. Inna sprawa, że prawdopodobnie była delegowana do trudnych spraw takich jak imigracja, by nie stanowić konkurencji. I choć liberalno-lewicowa bańka zachwyca się kandydatką, to raczej na zasadzie etykiet niż realnych działań. Choć Trump stara się ją przedstawić jako szaloną lewicową aktywistkę, która zamieni USA w Wenezuelę, to o poglądach Harris nie wiele wiadomo. Ostatnim czasem udzieliła kilka wywiadów, z których można było się dowiedzieć, że ma zamiar wprowadzić kredyty podatkowe na dzieci czy tanie mieszkania, ale na pytania dziennikarzy o to, czym jej administracja będzie różniła się od tej Bidena nie potrafi odpowiedzieć.

Tym, co wyróżnia Harris na tle Trumpa, to na pewno prawa reprodukcyjne i dostęp do legalnej aborcji. To między innymi przez niego powołani sędziowie do Sądu Najwyższego uchylili wyrok w sprawie Roe vs. Wade, który w latach 70. zalegalizował przerywanie ciąży na szczeblu federalnym. Kandydatka Demokratów w roli przywrócenia prawa do aborcji wypada dość wiarygodnie, szczególnie na tle ,,mizoginistycznego” Trumpa, jak chcą go określać liberalne media. Tym bardziej, że jego kandydatem na wiceprezydenta jest James David Vance, który jako zwolennik konserwatywnych poglądów twardo opowiada się za ,,obroną” życia niepoczętego.

Numer 2 Republikanów pochodzi z Ohio, terenów niegdyś dobrze prosperujących, obecnie nękanych bezrobociem i biedą. Popularność zyskał dzięki ,,Elegii dla bidoków” (hillbillies), czyli historii swojego niezbyt przyjemnego życia opisanej przez niego w książce, a następnie zekranizowanej. Konkluzja, która z niej się wyłania jest prosta, każdy jest kowalem swojego losu, wystarczy odpowiednia determinacja, by wyjść nawet z największego dna. Młody Vance, choć z domu, w którym się nie przelewało, z matką uzależnioną od opioidów (ogromny problem w USA), wychowywany głównie przez opiekuńczą, choć surową babkę poradził sobie w życiu (wstąpił do wojska, w zamian armia zafundowała mu studia) a teraz jest kandydatem na wiceprezydenta. Poglądy Vance’a wynikają nie tyle z jego doświadczenia, co raczej z interpretacji wydarzeń, w których uczestniczył. W Iraku na własne oczy widział na czym polega interwencja Stanów Zjednoczonych w odległych zakątkach świata. Nie było tam chwały, a jak sam mówi eksport w te rejony amerykańskich wartości to ponury żart. Sądzi też, że współczesne problemy Stanów takie jak uzależnienie od narkotyków, rosnące nierówności, bezdomność i niski wskaźnik dzietności są skutkiem zbyt dużej wolności. Przeciwny jest związkom homoseksualnym, aborcji i ułatwieniem procedury rozwodów. Najchętniej obyczajowo cofnąłby Amerykę do lat 50., gdzie panował patriarchalny porządek ,,nieskażony” hipisowską rewolucją.

Ameryka mniej więcej od lat 80. jest podzielona, a ta granica przede wszystkim przebiega wzdłuż poglądów światopoglądowych. Wraz z rozwojem działalności George’a Gallupa, a po nim kolejnych sondażowni, ich zadaniem stało się dzielenie elektoratu przez oburzenie, a tym co wzbudzało i wzbudza do dzisiaj najwięcej emocji jest właśnie kwestia aborcji i dostęp do broni. Od tej pory albo aborcja jest morderstwem, broń zaś oznacza wolność, albo odwrotnie. Zmienił to trochę Bill Clinton, który w kampanii w 1992 r. użył sformułowania ,,gospodarka głupcze”, co miało przekierować wyborców na te właśnie kwestie. Co nie zmienia faktu, że zarówno aborcja jak i broń są istotne dla Amerykanów i są wyznacznikiem przynależności politycznej. 

Trump, by zachować względną neutralność, do tej pory starał się sprytnie ominąć temat aborcji poprzez wpisywanie się w tradycyjną antyfederalistyczną retorykę, jak niegdyś Barry Goldwater, który sprzeciwiał się decyzji Sądu Najwyższego w sprawie Brown kontra Rada Edukacji (oficjalnie zakończyła segregację rasową w szkolnictwie), zasłaniając się prawem stanów do niezależnego decydowania o sobie. Trump podobnie mówi o aborcji. Fakt, że ustawa Roe vs. Wade została uchylona na poziomie federalnym, według niego nie oznacza, że została zdelegalizowana całkowicie, po prostu w jej sprawie powinny zadecydować legislatury stanowe. Wygodne stanowisko, które jednocześnie gwarantuje poparcie konserwatystów, z drugiej unika ciosów w postaci przeciwnika przerywania ciąży.

W zamierzeniu Trumpa Vance (początkowo był zdecydowanym przeciwnikiem biznesmena, oskarżał go o rozpad Ameryki, a nawet nazywał Hitlerem, ale po ukajaniu został przyjęty na ,,łono ojca” i wynagrodzony niczym syn marnotrawny) miał być nie tylko konserwatywną kotwicą w administracji Trumpa, ale też, choć bliżej mu dziś do elit rodem z Doliny Krzemowej, przedstawicielem wyborców z ,,pasa rdzy” (swoje pochodzenie na każdym wiecu podkreśla). Z tym, że być może był idealnym kandydatem na wiceprezydenta, kiedy w grze był Biden. Po zmianie w obozie Demokratów, może stanowić obciążenie. Jego wypowiedzi o nieszczęśliwych ,,bezdzietnych kociarach”, które chcą układać życie innym kobietom i sprawiać by również one były niezadowolone ze swojego życia, zyskało sławę, choć chyba w innej wersji niż się tego spodziewał. Taylor Swift post o poparciu dla Kamali Harris podpisała jako ,,bezdzietna kociara”, a internet podchwycił. Zresztą tego rodzaju dystans do siebie i krotochwilność w sztabie Harris działają na plus, jak np. piosenka Charli XCX ,,Brat”, czyli ,,Bachorzyca” traktujący o kandydatce, który szybko stał się memem, a internet śmiał się z nią, nie z niej.

Vance może być też problematyczny dla Trumpa jeżeli chodzi o politykę zagraniczną. Zwolennik odświeżonej doktryny Monroe’a jest atrakcyjny dla izolacjonistycznego elektoratu, ale ten znajduje się raczej w ,,niebieskich” stanach, czyli już przekonanych. Swing states, czyli stany wahające się, zamieszkują między innymi Polacy (Pensylwania, Michigan, Wisconsin), dla których pomoc amerykańska w Ukrainie jest istotna, co zresztą skrzętnie wykorzystała Kamala Harris podczas debaty.  Z tym, że stanowisko Trumpa jest w tej jak i wielu innych kwestiach nieczytelne. Choć poglądów Trumpa na politykę zagraniczną nie można określić izolacjonizmem, to już MAGA (Make America Great Again) jest jak najbardziej adekwatne. Odzyskanie przez Amerykę miana niepodważalnej potęgi w jego przekonaniu oznacza zmienienie stosunków w NATO tak, by pozostałe państwa Europy łożyły więcej na zbrojenia. Ograniczenie migracji z Meksyku, bo Ameryka za gwarancję miejsc pracy dostaje w zamian narkomanów i przestępców. Ograniczenie eksportu z Chin, bo te nie dość, że pozbawiły ludzi pracy w USA, to mają nadwyżkę handlową w relacjach dwustronnych. No i wycofanie żołnierzy z Afganistanu (dokonało się to ostatecznie za prezydentury Bidena i nie był to najbardziej udany exodus w dziejach), bo mimo ogromnego wsparcia, Ameryka z tego nic nie miała. Podsumowując polityka zagraniczna to dla Trumpa biznes, trzeba lokować tam, gdzie się to opłaca. Stąd, gdy twierdzi, że doprowadzi do pokoju w Europie Środkowo-Wschodniej, można obawiać się tego, że odbędzie się to kosztem Ukrainy. Zresztą istnieje takie przekonanie, że jeżeli wygra Trump to dobrze dla Izraela, a źle dla Ukrainy, jeżeli Harris odwrotnie. Trump ma zazwyczaj dobre kontakty z nacjonalistycznymi przywódcami, stąd Binjamin Netanjahu jest na liście jego potencjalnych sojuszników. Harris ma natomiast za sobą elektorat ludzi młodych, którzy często opowiadają się po stronie palestyńskiej. Z drugiej strony Trump choć już rządził, to jest na tyle nieprzewidywalny, że nie wiadomo czego się po nim spodziewać. Harris nie rządziła i do tej pory nie przedstawiła jasnego stanowiska w kwestii polityki zagranicznej, ale jeżeli chodzi o Ukrainę to raczej powinna być kontynuatorką polityki Bidena.

Wybory w USA wygrywa się w stanach swingujących. Obecnie są to Pensylwania, Michigan, Wisconsin, Arizona, Nevada, Georgia. Ze względu na to, że ostatecznie głosują elektorzy w liczbie zbliżonej do członków Kongresu, nie wygrywa ten kandydat który zdobędzie ogólnie największą liczbę głosów, ale ten, którego głosy będą przekładać się na ilość elektorów w danym stanie. Oczywiście to się zmienia w skutek migracji, ale niektóre stany są od dłuższego czasu zabetonowane jak Kalifornia, w której zawsze, tj. od mniej więcej dwudziestu lat, wygrywają Demokraci, czy Teksas, gdzie całą pulę biorą Republikanie. Co oznacza, że kandydaci prowadzą kampanię głównie tam, gdzie raz wygrywają jedni, raz drudzy. I to problemy tych ludzi starają się rozwiązać, resztę ignorując. Na ile ten system jest sprawiedliwy, a na ile archaiczny (w momencie ustanowienia go, czyli jakieś 230 lat temu, USA nie posiadały większej połowy swojego terytorium) muszą już rozstrzygnąć amerykańscy wyborcy.

Choć Kamala Harris miała ponoć wygrać debatę z Donaldem Trumpem, to sondaże tego nie potwierdzają. W sprawach tak istotnych dla Amerykanów jak gospodarka czy imigracja bardziej ufają Trumpowi, Harris jest wiarygodna w kwestiach światopoglądowych i ochronie środowiska. Co nie dziwi, Trump jawi się jako silny przywódca, który zresztą postawił mur na granicy z Meksykiem i obniżył podatki. Harris natomiast nie bardzo radziła sobie z migracją i jest zwolenniczką większych wydatków. Migracja to pięta achillesowa Harris i aż dziwne, że Trump nie wykorzystał tego podczas debaty. Zamiast tego wolał się pławić w zachwycie nad sobą i swoimi wiecami. Jeżeli chodzi o kwestię środowiska, to Trump wycofał się z porozumienia paryskiego i zniósł rozporządzenia dotyczące klimatu, więc nawet nie stara się udawać, że jest zagorzałym ,,klimatystą”, Harris wręcz odwrotnie. Chociaż jeżeli chodzi o zdobycie wyborców w ważnym stanie idee sięgają bruku, jak np. w przypadku frackingu, czyli szczelinowania polegającego na wydobywaniu gazu z łupków, które zanieczyszczają wodę. Początkowo się temu sprzeciwiała, jednak kiedy chodziło o zdobycie głosów w Pensylwanii, w której fracking jest ważną gałęzią gospodarki, przewidywalnie zmieniła zdanie.

Jak pisał politolog Philip Converse, to co czyni wyborcę umiarkowanym, to niewielka wiedza o polityce. W latach pięćdziesiątych XX wieku było wielu umiarkowanych. Na co zresztą wówczas narzekano, ponieważ partie nie różniły się istotnie między sobą, co utrudniało wybór. Dzisiaj zamieniło się to coś w rodzaj ,,megatożsamości” (zjawisko nazwane tak przez Lillianę Mason), co oznacza że poglądy polityczne dominują nad takimi elementami osobowości jak rasa, płeć czy religia. Choć podziały w Stanach Zjednoczonych istniały od zawsze, by sięgnąć do korzeni federaliści spierali się z republikanami, to prawdziwa stronniczość nastała wraz z rozwojem telewizji kablowych. W latach 1950-1980, gdy istniały tylko trzy duże sieci ABC, NBS, CBS polaryzacja była najmniejsza w historii, po pierwsze dlatego, że nadawcy kierowali się względnym obiektywizmem (ustawa o doktrynie uczciwości, którą uchyliła administracja Reagana), po drugie, program informacyjny mieścił się w ramówce, stąd ludzie którzy względnie interesowali się polityką oglądali go i na tej podstawie głosowali. Wraz z rozwojem telewizji kablowych ci, którzy byli zainteresowani polityką wybierali stację najbliższą ich poglądom i tym samym zamykali się w swojej bańce, często się radykalizując, pozostali zaś wycofywali się z niej w ogóle. Internet tylko spotęgował i zacementował te podziały.

I tak oto mamy podzieloną Amerykę, a w jej sercu wybory. Na razie zarówno celebryta jak i bachorzyca idą niemal łeb w łeb. 47 prezydentem Stanów Zjednoczonych zostanie ten, któremu uda się przekonać do siebie nie owładniętych ,,megatożsamością”, lecz kierujących się argumentami wyborców stanów swingujących. Choć wczesne głosowanie, głównie korespondencyjne, już się zaczęło oficjalną datą wyborów jest 5 listopada. Odliczanie czas zacząć.