W Polsce aktualnie trwa nieformalna kampania wyborcza, a w niej lejtmotywem Prawa i Sprawiedliwości jest proniemieckość oponentów. Wedle tego scenariusza, w którym to Tusk realizuje interes niemiecki, a jego partia jest opcją niemiecką w Polsce, nie wypada porozumiewać się z rządem niemieckim. Oczywiście w ramach dbania o wiarygodny i spójny wizerunek partii.

Tak też można rozumieć niedawny incydent z przekazaniem Polsce niemieckich Patriotów wraz z przeszkolonymi do ich obsługi żołnierzami.  Niemcy od czasu inwazji Rosji na Ukrainę przeżywają uzasadniony kryzys wizerunkowy. Brak zdecydowanych decyzji i kunktatorstwo znacznie osłabiło pozycję do tej pory kluczowego państwa w Europie. Mało tego tamtejsza minister obrony narodowej Christine Lambrecht jest krytykowana przez opinię społeczną za nieudolność i ogólnie rzecz biorąc nie radzenie sobie w kierowaniu resortem. Z przełomowych i szumnych  zapowiedzi Scholza o wzmocnieniu obronności Niemiec nie wiele do tej pory wynikło. Dlatego, prawdopodobnie w wyniku tego kryzysu, minister Lambrecht zaproponowała polskiemu rządowi przekazanie dwóch baterii Patriot do obrony przeciwlotniczej. Ten z kolei przyjął ofertę chłodno, proponując przekazanie ich Ukrainie.

Cała sytuacja budzi niezrozumienie, bo dlaczego polski rząd miałby nie przyjąć sprzętu obronnego w momencie kiedy trwa wojna za naszą wschodnią granicą, a kilka dni wcześniej zabłądzona rakieta zabija polskich obywateli?

Otóż odpowiedź tkwi w taktyce plemiennej. Zgodnie z nią Niemcy mają kojarzyć się z Platformą Obywatelską, a jak wiadomo nic gorszego się nie uświadczy w naszym kraju niż największa partia opozycyjna i jej lider. Stąd nie można pozwolić Niemcom nagle się zreflektować. Oznaczało by to, że nie tylko Platforma układa się z tymi złymi Niemcami, ale też obóz władzy, a to z kolei nie czyniło by komunikatu wiarygodnym. Prawdopodobnie gdyby taką propozycję złożyły nam, np. Stany Zjednoczone wówczas nie byłoby tego problemu. Wygląda na to, że nie chodzi tutaj o żaden interes naszego państwa, ani też o możliwości obronne Ukrainy, ale o ideologiczną walkę.

Stąd wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego w stylu musi minąć siedem pokoleń nim niemieckie wojska będą stacjonować na polskim terytorium, albo o tym, że nie jest jasne czy Niemcy będę strzelać w kierunku wschodnim. Notabene, podobnie było kilka dni po rozpoczęciu inwazji na Ukrainę, kiedy Olaf Scholz zapowiadał rozbudowę Bundeswehry. Wtedy w Warszawie pojawiły się spekulacje rodem z poprzednich stuleci jakoby to miało zagrażać naszemu bezpieczeństwu. Bo przecież jak uczy historia silne militarnie Niemcy to zguba dla Polski. Tak jakby NATO nie istniało, a na czele naszego zachodniego sąsiada stał Bismarck bądź Hitler.

Nie jest to poważne nawet wówczas, gdyby polski rząd, jak twierdzi analityczka Ośrodka Studiów Wschodnich Justyna Gotkowska, chciał poprzez tą kontrofertę stymulować zachodnich sojuszników do przekazywania lepszego sprzętu Ukrainie. Nie jest dlatego, że po pierwsze jest to nieskuteczne, bo na to musiałyby przystać Stany Zjednoczone, a już wiemy, że nie wyraziły na to zgody. A po drugie, Niemcy odczytały tą propozycję jako prowokację polskiego rządu w celu wciągnięcia NATO do wojny. I nie można się im dziwić, bo jak można interpretować tę osobliwą kontrpropozycję?

PiS ma dużo racji twierdząc, że przekazując Patrioty Ukrainie będziemy bezpieczniejsi, bo rakiety będą zestrzeliwane na ich terytorium, a nie na naszym. Problem polega na tym, ze choć Ukraińscy żołnierze są niebywale waleczni, to nie mają tego typu sprzętu, więc potrzebne byłoby ich przeszkolenie. A żołnierze NATO na ukraińskiej ziemi to kolejny problem, który mógłby doprowadzić do eskalacji konfliktu.

Niemcy, czy tego chce rząd Prawa i Sprawiedliwości czy nie, to sojusznik militarny Polski w ramach NATO. I jeżeli zaproponował nam nowoczesny sprzęt do ochrony przeciwlotniczej, to jako rozsądne państwo dbające o swój interes, powinniśmy taką propozycję przyjąć. I nie szukać wrogów tam, gdzie ich nie ma.

Żądza władzy w Polsce jest tak silna, że jak widać może działać wbrew interesom państwa. Naczelną zasadą etyczną lekarzy są słowa Hipokratesa o tym, by przede wszystkim nie szkodzić. Ludziom będącym u władzy również powinna ona przyświecać i być podstawą do podejmowania każdej decyzji w imieniu państwa, którym kierują.