Wewnętrzne spory w Zjednoczonej Prawicy są wprost proporcjonalne do kolejnych, wspólnych lat rządzenia. Nie jest nowością, że miłości pomiędzy koalicjantami nigdy nie było, ale ostatnie wypowiedzi przedstawicieli Solidarnej Polski pod adresem premiera, czyli formalnie ich szefa, są daleko posuniętą nonszalancją. Jasnym jest dla każdego, kto choć pobieżnie interesuje się polityką, że to nie premier Morawiecki rządzi a ,,szeregowy poseł”, ale publiczne krytykowanie premiera przez de facto jego podwładnych, przypisywanie mu niekompetencji i miernego rządzenia, w tym pozbawiania Polski suwerenności jest dość groteskowe. Gdyby do takich sytuacji dochodziło w prywatnej firmie, pracownicy ci już dawno zostaliby przywołani do porządku, w najgorszym przypadku straciliby pracę. Ale, że to jest rząd z marionetkowym premierem na czele, widowisko trwa w najlepsze.

Choć trzeba przyznać że symbolicznie, ale jednak Morawiecki postanowił zareagować i ukarać jednego z wiceministrów owej polemicznej partii. Jacek Ozdoba pod wpływem decyzji premiera został ministrem bez teki, czyli de facto bez realnych kompetencji. Być może premier w ten sposób chciał pośrednio zakomunikować ministrowi sprawiedliwości, że krytyka ma swoje granice i może warto powściągnąć czasami język. Odwaga Morawieckiego pewnie byłaby zaskakująca, gdyby nie fakt, że wcześniej prezes przyznał w tym konflikcie rację właśnie jemu, twierdząc że Ziobro nie do końca rozumie zawiłości europejskiej polityki.

Od dłuższego czasu mniejszy koalicjant jest coraz bardziej uciążliwy dla Prawa i Sprawiedliwości. Przez upór Zbigniewa Ziobry co do reform wymiaru sprawiedliwości Polska nie może wciąż otrzymać pieniędzy na Krajowy Plan Odbudowy. Mało tego, powrót Igora Tulei do orzekania świadczy, że owe reformy nie zostały do końca udanie przeprowadzone. To znaczy obiektywnie rzecz biorąc nie zostały z innych powodów, ale ten przykład pokazuje, że nawet zmiany personalne jednych upolitycznionych sędziów na drugich się nie powiodły. A skoro tak, skoro reformy są nieudane, to po co się przy nich upierać?

Dzisiaj sondaże są bezlitosne, Prawo i Sprawiedliwość nie jest w stanie wygrać przyszłych wyborów bez Solidarnej Polski. Musiałoby stworzyć sobie możliwości koalicyjne, a jak na razie nie widać chęci po stronie partii opozycyjnych. Chyba że to tylko gra pozorów, a w kuluarach dochodzi do osobliwej zażyłości. Przynajmniej to sugerował marszałek Terlecki w tygodniku Sieci, twierdząc że możliwa byłaby koalicja ze starą lewicą. Tą rozsądną, postkomunistyczną i socjalną, nie zaś z tą spod znaku LGBT. Nie jest pewne na ile to prawda, a na ile straszenie mniejszego koalicjanta, bo pewnie mimo wszystko najlepszym scenariuszem dla Kaczyńskiego jest ten, w którym obaj panowie są w rządzie. Związek z rozsądku, choć trudny to gwarantuje pewną większość dzisiaj, a być może też w przyszłych wyborach. Stąd Prezes, choć coraz bardziej zniecierpliwiony, to stara się przymykać oko na ,,szorstką przyjaźń” i w nieformalnej kampanii wyborczej zajmuje się tematami zastępczymi, takimi jak atakowanie państwa niemieckiego czy osób transpłciowych.

I choć wydaje się to rozsądną taktyką, to spektakl prezentowany przez Zjednoczoną Prawicę zamiast zajmujący jest coraz bardziej nużący i lada dzień może zostać zdjęty z afisza, bo ludzie nie chcą  kupować biletów na przedstawienie, które już znają. Przez reformy wymiaru sprawiedliwości, swoją drogą średnio udane, nie ma pieniędzy z KPO, a Solidarna Polska jest potrzebna PiS-owi o tyle, o ile trzeba przegłosować budżet na nowy rok. Później zostaje kilka miesięcy do wyborów, a więc rząd mniejszościowy mógłby teoretycznie jakoś funkcjonować.

Wewnętrzne konflikty nie jedną koalicję rządzącą doprowadziły do upadku, z którego później szybko się nie podniosła. Zasadnym jest zatem pytanie czy warto trwać w toksycznej relacji?