Data napisania:13.01.2021

Ostatnie wydarzenia w Stanach Zjednoczonych skłoniły do refleksji na temat demokracji, wolności słowa i władzy, jaką posiadają właściciele mediów społecznościowych.

Wściekły tłum, wierny teoriom spiskowym, może nawet bardziej niż Trumpowi, niszczący wszystko, co napotka na drodze, którego symbolem stała się wdzięczna postać człowieka – bizona, postanowił wyrazić swoją wolę w postaci niezgody na wynik wyborów i rozpocząć szturm na Kapitol. Wszystko za sprawą retoryki prowadzonej przez Trumpa, rozpowszechniania jej za pomocą mediów społecznościowych, a wzmocnionych przemówieniem do swoich zwolenników, w których to jak mantrę powtarzał przekaz o sfałszowanych wyborach i oszustwach wyborczych. Bezprecedensowa sytuacja zakwestionowania demokratycznie przeprowadzonych wyborów i legalnie wybranego prezydenta. Nie bez powodu niektórym nasuwały się skojarzenia z bananową republiką.

To jedno. Inną sprawą jest to, że w wyniku wymknięcia się sytuacji spod kontroli, szturmowania Kapitolu i ofiar śmiertelnych, moderatorzy serwisów społecznościowych podjęli decyzję o zablokowaniu konta jeszcze urzędującego prezydenta na Facebooku i usunięciu ostatnich wpisów na Twitterze. Nie od dzisiaj wiadomo, że media te były głównymi platformami, za pomocą których Donald Trump komunikował się ze światem. Nie zawsze politycznie poprawnie, często wywołując kontrowersje i wzburzając opinię publiczną. Warto tutaj zaznaczyć, że zapewne, gdyby wpisy prezydenta nie miały swojej kontynuacji w zamieszkach w Waszyngtonie i nie zagrażałyby systemowi demokratycznemu, nikt nie podjąłby się zablokowania jego konta. Ma to swoje potwierdzenie w ostatnich czterech latach rządów Trumpa, obfitych w różnego rodzaju osobliwe komentowanie rzeczywistości politycznej, ale nie przynoszące szkodliwości społecznej, potencjalnego zamachu stanu etc. Blokada nie ma też, jak podnoszą niektórzy, żadnego związku z ograniczaniem wolności słowa, bo wolność słowa nie jest tożsama z publikacją swoich przemyśleń gdziekolwiek. Jedno z drugim ma niewiele wspólnego. To, że ktoś nie posiada konta w mediach społecznościowych nie oznacza, że nie może wyrażać swojego zdania, albo że jest cenzurowany. Pozostają inne kanały komunikacji, łącznie z oldskulowym wyjściem na ulicę.

Z tym, że nie jest to ewenement, coś nadzwyczajnego, media tradycyjne od lat decydują o tym, co powinno być wydrukowane czy wyemitowane. Różnica polega na tym, że z serwisów społecznościowych mogą teoretycznie korzystać wszyscy, nie tylko ci, którzy w nich pracują. A skoro można zamknąć konto prezydentowi, to można go zamknąć każdemu użytkownikowi, który nie spodoba się moderatorowi. I choć takie ryzyko istnieje, to, znów, posiadanie konta na jakimkolwiek portalu nie jest obowiązkiem czy też prawem, a przywilejem, który mamy dzięki temu, że któregoś dnia Mark Zuckerberg postanowił go założyć i udostępnić. Oczywiście, że nie zrobił tego bez korzyści, ale wydaje się, że taka klarowna wymiana usług jest najlepszym sposobem na funkcjonowanie w demokratycznym, kapitalistycznym systemie, bo nie stwarza sytuacji  potencjalnego oszustwa. Każdy czerpie z tego korzyść. Nikt nie jest do niczego zmuszany, a usługa funkcjonuje na zasadzie wymiany. Trudno też mieć pretensje do właściciela, że dysponuje swoją własnością w taki sposób, w jaki chce, a wchodząc na  terytorium czyjejś własności, godzimy się na zasady jakie tam panują. Tak jest i w tym przypadku. Pomijając już zupełnie fakt, że zablokowanie konta miało swoje uzasadnienie i nie było raczej powodowane sympatiami Zuckerberga, a pogwałceniem zasad regulaminu, który jest powszechnie dostępny, dzięki czemu można się z nim zapoznać. Nawoływanie do przemocy, co w tym przypadku miało miejsce, jest jednym z tych powodów, dla których moderator ma prawo zamknąć konto.

Problemem może być ewentualnie to, że media te funkcjonują na zasadach niemal monopolistycznych. Tylko czy regulacje, w tym przypadku, rozwiążą problem? Mogą, paradoksalnie, doprowadzić do sytuacji, w której to politycy będą decydowali o tym, co jest dozwolone, a co nie, bez zmiany sytuacji monopolistycznej. Zmiana będzie polegać na tym, że o czyjejś własności będą decydować władze państwowe, bo o wyrażaniu woli społeczeństwa w postaci przedstawicieli państwowych chyba nie ma co pisać i powielać tezy, która  ma potwierdzenie w literze prawa, ale nie do końca w rzeczywistości. Łudzenie się, że kontrola publiczna zaprowadzi porządek w tej kwestii, nie sprawi, że problem się rozwiąże. Po prostu prywatne pójdzie pod młotek tego, co publiczne, albo raczej partyjne. I załóżmy, że kolektywne podejmowanie decyzji, w przeciwieństwie do decyzji jednego człowieka, będzie przebiegało w atmosferze debaty publicznej i stwarzało szanse na korzystniejsze i pozbawione nadużyć rozwiązania, to z dwojga złego, lepiej żeby to media prywatne, nawet takie giganty technologiczne jak Facebook albo Twitter, mające dużo mniejszą władzę niż ograny państwowe, mogły zablokować konto użytkownikowi, niż odwrotnie, gdy to państwo będzie cenzurować niezależne media. Ten drugi przypadek wydaje się być większym zagrożeniem dla wolności słowa i demokracji w ogóle niż potencjalny monopol portalu społecznościowego.  

            Wydarzenia w USA są tym bardziej niepokojące, że miały miejsce w kraju, w którym tradycja demokratyczna jest najdłuższa w historii, a jej wpływ pozostaje nie bez znaczenia dla reszty świata. Teraz ,,strażnik porządku” i krzewiciel demokracji na świecie ma problem z własną demokracją, a fundamenty na których się opiera, jak się okazało, może podważyć jeden niepoważny lokator Białego Domu. W konsekwencji, występując w obronie republiki, Demokraci domagają się złożenia urzędu przez Donalda Trumpa, skorzystania z 25. poprawki do konstytucji lub wszczęcia impeachmentu, już drugiego w tym przypadku. Tymczasem 45 prezydent, w swoim stylu, za całą sytuację obwinia osoby powiązane z Antifą. Tym razem dziwaczna retoryka Trumpa nie tyle narobiła zamieszania jak zazwyczaj, ile przyniosła niepożądane skutki.