Zjednoczona opozycja ma niemały problem, otóż żeby pokonać PiS musi przynajmniej starać się stwarzać pozory, że w tym kierunku coś robi. Nie jest to łatwe, zwłaszcza że na szali jest nie tylko pokonanie obecnej władzy, ale także interesy poszczególnych partii. A te delikatnie mówiąc nie zawsze są tożsame.


Dyskusje na temat jednej listy do Sejmu spełzły na niczym, ale istniała iskierka nadziei, że w przypadku paktu senackiego nie będzie podobnych problemów. Nic bardziej mylnego. Po marszu zorganizowanym w Warszawie przez Donalda Tuska Platforma umocniła się kosztem innych partii opozycyjnych, a zwłaszcza Trzeciej Drogi i zaczęła stawiać się w roli lidera, który może dyktować warunki. A dokładnie żądać więcej miejsc na listach dla ludzi zaproponowanych przez Platformę, zwłaszcza, że coraz mniej nieśmiało kandydowanie do Senatu wyrażają tacy politycy jak Roman Giertych czy Ryszard Petru. Osoby do tej pory dryfujące wokół Platformy i raczej niewygodne dla pozostałych partii opozycyjnych. Nie tylko przez to, co reprezentują, ale też, a może przede wszystkim, przez ograniczoną liczbę miejsc na listach.


Roman Giertych mimo, że jakiś czas temu zrzucił z siebie szaty nacjonalistyczno-antysemickie i przeobraził się w ,,adwokata opozycji”, nie dla wszystkich jest w tej roli wiarygodny. Z perspektywy Lewicy albo Trzeciej Drogi, a także niektórych polityków Koalicji Obywatelskiej zainteresowanych kandydowaniem do Senatu perspektywa zajęcie im miejsca na listach przez kogoś, kto zakładał Młodzież Wszechpolską i organizował przewrót konserwatywny w szkołach jest umiarkowanie akceptowalny. Nie licząc już zarzutów o pranie brudnych pieniędzy, które ciążą na Giertychu, a które byłyby dodatkowym obciążeniem wizerunkowym dla całej opozycji. Coś na zasadzie wystawiają potencjalnych przestępców na listach.


Z Ryszardem Petru jest nieco inna historia. Nie ma zarzutów prokuratorskich, a jego poglądy od lat są stałe. Dlatego też twierdzi, że tylko on może odbić liberalnych wyborców Konfederacji. Zwłaszcza, że przy szerokim postmodernistycznym populizmie Platformy, która raz jest liberalna, raz lewicowa, a jeszcze innym konserwatywna, Petru rzeczywiście ma szansę być bardziej wiarygodny dla wolnorynkowych wyborców, których Platforma sukcesywnie traci. A po debacie z Mentzenem w radiu RMF FM pokazał, że ma potencjał, by kontrować Konfederację od strony wolnorynkowej. Tylko, że problem z Ryszardem Petru polega na tym, że obecni członkowie Nowoczesnej, a przede wszystkim ich szef Adam Szłapka, widząc w nim zapewne zagrożenie, niekoniecznie chcą powrotu starego lidera do polityki.


Obaj panowie zapowiedzieli swój start, z jasnym przekazem, że jeżeli nie zostaną uwzględni w pakcie senackim, wystartują niezależnie i tym samym stworzą konkurencję dla kandydatów wystawionych przez opozycję. Przedstawiciele Platformy, dostrzegając zagrożenie, pół żartem pół serio proponują więc im miejsca, ale w trudnych okręgach, gdzie zdecydowaną przewagę ma PiS. Chociaż i to wzbudza kontrowersje, zwłaszcza wśród polityków PSL-u, którym te miejsca były wcześniej nieoficjalnie proponowane.


Jak będzie zobaczymy, na razie rozmowy podobno nie układają się najpomyślniej. Robert Biedroń podczas wywiadu stwierdził nawet, że jeden z liderów zerwał negocjacje. Nie podał nazwiska, ale z kontekstu można było się domyślić, że chodzi o Donalda Tuska. Po chwilowej konsternacji opinii publicznej nastąpiła natychmiastowa ofensywa polityków Platformy zaprzeczających tym doniesieniom i zapewniających, że jest już wypracowany konsensus co do 80% miejsc na listach. Pozostały do obsadzenia ponoć te w największych miastach, czyli biorące, ale one są zawsze najtrudniejsze.


Platforma po marszu poczuła się silniejsza, tym bardziej że po nim poparcie dla Trzeciej Drogi sukcesywnie spada i nie jest pewne czy jako koalicja przekroczy próg, Lewica zaś dryfuje od dłuższego czasu w okolicach 8%, więc Tusk bez krępacji ustawił się w roli lidera opozycji, który w końcu może rozdawać karty. A to, oprócz chęci pokonania PiS-u, było jego drugim w kolejności marzeniem wyborczym.