Po raz drugi w przeciągu roku Polskę odwiedził amerykański prezydent. I ten fakt można uznać za historyczny, choć decydująca jest sytuacja geopolityczna, a konkretnie wojna na Ukrainie.


Z dużych oczekiwań o przełomowym wystąpieniu na miarę tych Reagana czy Kennedy’ego pozostał niedosyt, choć wolność, tak jak solidarność odmieniana była przez wszystkie przypadki. Joe Biden potępił Rosję za jej zbrodnicze działanie, deklarował swoje poparcie dla Ukrainy, zapewniał o zjednoczeniu i silnej pozycji NATO (bon mot w stylu ,, zamiast finlandyzacji NATO mały natoizację Finlandii”) , a także zapowiadał utrzymanie sankcji.
Biorąc pod uwagę fakt, że nie padły żadne konkretne zapowiedzi wsparcia ( budowę elektrowni atomowej przez amerykańską spółkę trudno do tego zaliczyć, ponieważ decyzje o jej powstaniu zapadły wcześniej), zacieśnienia współpracy polsko-amerykańskiej ponad to, co już funkcjonuje, można przypuszczać, że to nie Polska była celem tej wizyty, a Kijów, który prezydent odwiedził dzień wcześniej i która to wizyta była owiana szczególną tajemnicą. Innymi słowy Polska mogła być tylko przykrywką do odwiedzenia kraju objętego wojną.


Jednak nawet jeżeli tak było, to istotnym z polskiego punktu widzenia jest fakt, że państwem ,,po drodze” nie były choćby Niemcy, ale Polska właśnie. Ta nobilitacja nie jest efektem zażyłych relacji i odwzajemnionej miłości obu państw, ale tego, że Warszawa odgrywa ogromną rolę w tym konflikcie. Przy kunktatorskich decyzjach Berlina jawi się jako przykład do naśladowania, pomimo zdecydowanie mniejszych zasobów. To Polska, a nie Berlin przyjmuje kolosalną liczbę uchodźców. To polscy przywódcy pierwsi odwiedzali Kijów po inwazji Rosji. To władze z Warszawy, a nie Niemcy postulują najdalej posunięte sankcje względem wschodniego okupanta. W końcu to Polska wyszła jako pierwsza z inicjatywą nadania Ukrainie statusu kraju ubiegającego się o członkostwo w UE. Jeżeli ktoś w Europie jest prawdziwie nieufny i wrogo nastawiony do Federacji Rosyjskiej, to jest to właśnie Polska wraz z innymi państwami Europy Środkowo – Wschodniej, nie zaś dotychczasowi liderzy jak Francja czy Niemcy. Z perspektywy Stanów Zjednoczonych ten wybór był więc logiczny, ale pewnie nie oczywisty. Bowiem dotychczasowy główny sojusznik, dzisiaj stanowi problem.


Wizyta głowy państwa światowego mocarstwa w kraju ogarniętym wojną, w którym nie ma amerykańskiej pełnej ochrony, a w tle słychać alarmy przeciwlotnicze jest obrazkiem działającym na emocje. Tym bardziej po nieudanym rozpoczęciu kadencji i chaotycznym wycofywaniu wojsk amerykańskich z Afganistanu. Wojna w Europie jest swego rodzaju szansą zadośćuczynienia za poprzednie błędy i może być kluczowa w ocenie polityki zagranicznej administracji Bidena, tym bardziej że reelekcja nie jest pewna (Amerykanów obecnie bardziej interesuje polityka wewnętrzna, zaś poparcie dla tej wojny zdecydowanie słabnie). Stąd celem Bidena, co zresztą akcentował podczas wizyty, jest jak największe osłabienie Rosji i utrzymanie dotychczasowego ładu międzynarodowego. Istotne zatem są sojusze, partnerstwo, a także wizyty-symbole. Jak ta u boku Zełenskiego w Kijowie czy uczestnictwo w spotkaniu bukaresztańskiej dziewiątki, czyli państw wschodniej flanki NATO, których współpraca notabene rozpoczęła się po aneksji Krymu przez Rosję.


I żeby do tej beczki miodu dodać łyżkę dziegciu, warto wspomnieć o naszym krajowym podwórku. Przy okazji wizyty prezydenta USA można stwierdzić, zgodnie z obrzydliwie symetrystyczną oceną, że polityka PiS wobec Ukrainy jest niemal bez zarzutu, dyplomatyczna, rozważna, ale też w pełni zaangażowana. Biorąc pod uwagę nasze położenie geograficzne najprawdopodobniej gdyby rządziła opozycja polityka względem naszego wschodniego sąsiada nie odbiegała by od standardów i znacząco nie różniła się od obecnej. Szczęście w nieszczęściu tej wojny plemiennej jest to, że w chwili zagrożenia bezpieczeństwa przeważa zazwyczaj racjonalizm pozbawiony politycznych emocji. Choć żeby być konkretnym, w działaniu, nie w retoryce. Ta niestety nadal często jest na poziomie piaskownicy.