
Głosowanie w sprawie nowelizacji ustawy o Sądzie Najwyższym pokazało pęknięcia nie tylko w obozie rządzącym, ale też po drugiej stronie sceny politycznej.
Z wspólną listą opozycyjną może być tak samo jak z tym głosowaniem, czyli nie do końca udanie zjednoczenie. Nie jest jasne dlaczego partia Szymona Hołowni wyłamała się z wspólnego frontu. Być może był to efekt spadających słupków sondażowych i okazja by mieć inne stanowisko niż podobna wizerunkowo Platforma Obywatelska. O ironio, wyszło przewrotnie, Hołownia, który wcześniej wypisywał się z wojny plemiennej, teraz postanowił zająć pozycję skrajnie antypisowską.
Od dłuższego czasu strona opozycyjna miała nie wiele do zaoferowania prócz niekończących się dysput na temat tego czy iść razem czy osobno do walki o ewentualne przejęcie władzy. Trwało to tak długo, że zdążyło zanudzić nie tylko elektoraty poszczególnych partii, ale też co niektórych jej przedstawicieli. Być może procedowanie ustawy o SN niespodziewanie miało przerwać ten pat i uwypuklić różnicę, które jak się okazuje są nie do zasypania.
Każda z opcji politycznych po stronie opozycyjnej ma swoje racje. Jednym bardziej, innym mniej opłaca się tworzyć wspólny blok. Najbardziej jest on korzystny dla Platformy Obywatelskiej, która mając największe poparcie, ale nie dość duże by samodzielnie pokonać PiS, we wspólnej liście widzi szansę na zwycięstwo i rozdawanie kart w przyszłym rządzie. Polsce 2050 Szymona Hołowni prawdopodobnie bardziej opłaca się iść osobno tak, by nie zrażać elektoratu, który uwierzył w deklarację o tym, że polityka nie musi opierać się na podziałach. Dla PSL-u koalicjant jest niezbędny, żeby pewnie przekroczyć próg wyborczy, ale żeby podtrzymać swoją podmiotowość i konserwatywno-religijny elektorat, nie może być to partia nazbyt progresywna. Stąd dużo lepszym dla nich rozwiązaniem jest ewentualna współpraca z umiarkowanym Hołownią, niż coraz bardziej, przynajmniej retorycznie skręcającą na lewo Platformą. Lewica głosem Adriana Zandberga zdążyła już jasno zadeklarować, że wspólnej listy z liberałami z Platformy nie będzie, co zamykałoby dyskusję, gdyby nie Włodzimierz Czarzasty, który wciąż deklaratywnie jest otwarty na współpracę.
Wykładanie wszystkich kart na stół dziewięć miesięcy przed wyborami nie jest rozsądne. Duża część wyborców podejmuje decyzje w ostatniej chwili, dlatego warto by przekaz był mocny, ale raczej na końcówce kampanii, tak by był zapamiętany i oddziaływał na decyzje elektoratu. Z tym , że opozycja nie ma choćby zarysu wspólnego programu, który mogłaby firmować. Zdarzają się kwestie zbieżne jak praworządność czy postawa proeuropejska, ale to trochę mało na wspólny program. W pozostałych kwestiach jak np. sprawy obyczajowe widać już rozdźwięk. O ile Platforma przejmuje kurs na lewo w kwestiach np. aborcji, to już taka postawa nie jest bliska Polsce 2050, która w sprawach obyczajowych woli zachować stanowisko umiarkowane, konserwatywne. Zresztą podobnie jak PSL, któremu nie po drodze z progresywnymi hasłami obyczajowymi.
W skrócie wygląda to tak, że Lewica, Polska 2050 i PSL nie chcą iść na wspólnych listach z Tuskiem, a ten nie mając wyboru bierze na pokład albo wszystkich, albo nikogo, a na pewno nie samą Lewicę. (Według badań, jakie przeprowadziła Platforma jej elektorat, zwłaszcza ten konserwatywno – liberalny, nie dość dobrze reaguje na postkomunistów, stąd awersja.)
Nie bez znaczenia jest też fakt, że szantaż moralny w stylu tylko zjednoczona opozycja może skutecznie odsunąć PiS od władzy nie koniecznie musi być prawdziwy. Oczywiście możliwa jest tzw. premia za zjednoczenie, czyli suma elektoratów poszczególnych partii może dać zwycięstwo opozycji, jednak ta prosta matematyka nie zawsze zdaje egzamin w wyścigu wyborczym. Paradoksalnie zjednoczenie może być korzystne właśnie dla tej partii, która do niej nie przystąpi. Jako trzecia siła staje się wtedy kołem zapasowym dla tych wyborców, którym pomysł wspólnej listy w ramach niekończącego się duopolu nie koniecznie odpowiada.
Bez wątpienia maksymalnie rozdrobniona opozycja plus system d’Hondta sprzyja obozowi władzy, a podział, który ostatnio się wyostrzył bez mała cieszy Jarosława Kaczyńskiego, który mając problemy we własnej koalicji, może na chwilę odetchnąć.
Zresztą praktyka ostatnich lat pokazuje, że gdy PiS ma kłopoty z pomocą zawsze przychodzi podzielona wewnętrznie opozycja, która jest skłonna poprzeć jakąś ustawę, która nie ma większości, albo niezbyt trafnie przedstawić swoje stanowisko czy to w kwestii programu czy mnożących się afer polityków Zjednoczonej Prawicy. Wygląda na to, że mamy pat.