
W maratonie wyborów jedna porażka zazwyczaj oznacza kolejne. Tak było po przegranych przez Platformę wyborach prezydenckich w 2015 roku, porażka Komorskiego przełożyła się na osiem lat rządów PiS. Jeżeli Prawo i Sprawiedliwość nie znajdzie pomysłu na kampanię i ponowne samookreślenie, prawdopodobnie czeka go podobny los.
A z tym jest ewidentnie problem, wrażenie chaosu jest dość powszechne. Grzanie tematu Kamińskiego i Wąsika nie okazało się skuteczne, oprócz twardego elektoratu panuje raczej przekonanie o ich winie i potrzebie skazania, jak nie za aferę gruntową, to za Pegasusa. Mandaty tychże posłów są tematem spornym, na tyle, że nawet posłanka z dolnych szeregów, która ma możliwość objęcia mandatu po jednym z nich, nie bacząc na przekaz partii korzysta z okazji. Zresztą dość osobliwy przypadek Moniki Pawłowskiej, która zdążyła zaliczyć kilka partii od Lewicy, przez Porozumienie Gowina po PiS nie jest jedynym takim w polskiej polityce, można nawet zaryzykować stwierdzeniem, że dość powszechnym.
Innym przykładem na to, że PiS nie jest dzisiaj w najlepszej kondycji może być casus Łukasza Schreibera, który jeszcze niedawno w randze ministra tejże partii, teraz zamierza kandydować na prezydenta Bydgoszczy, ale już bez ubierania się w barwy partyjne. Wygląda na to, że logo PiS przy nazwisku, jeszcze kilka miesięcy temu nobilitujące, dzisiaj nie pomaga, a może nawet ciążyć. To wszystko potęgują wypowiedzi polityków PiS (ale nie tylko, taką tezę niedawno wygłosił prof. Nowak) o potrzebie zmiany lidera, jakoby Kaczyński stracił kontakt z rzeczywistością i nie był w stanie poprowadzić ponownie partii do zwycięstwa. W kolejce po schedę nieśmiało ustawiają się już Mateusz Morawiecki czy Przemysław Czarnek. Nie do końca wiadomo, czy to realne propozycje, czy tylko kakofonia nazwisk bez znaczenia. Biorąc pod uwagę fakt marnych zdolności wyżej wymienionych do skonsolidowania obozu pisowskiego raczej to drugie.
Jeżeli w ciągu dwóch miesięcy PiS nie będzie w stanie zewrzeć szeregów i na nowo określić swojej tożsamości nie ma szans na wygraną w najbliższych wyborach. Albo inaczej, prawdopodobieństwo na to jest równie duże jak to, że Tobiasz Bocheński zostanie prezydentem Warszawy. Pomysł wystawienia wojewody mazowieckiego na kandydata w walce o urząd prezydenta stolicy jest dość osobliwy, choć może bez znaczenia. Najprawdopodobniej żaden kandydat PiS-u nie miałby szans w starciu z Rafałem Trzaskowskim. To, co dzisiaj wydaje się to dość surrealistyczne, nie znaczy że nie zacznie punktować za jakiś czas. Jeżeli przy okazji uda się im wypromować dotąd nieznanego szerzej polityka, tym lepiej dla partii. Kaczyński po mimo wieku jest dość cierpliwy, co pokazało zwycięstwo w 2015 roku wystawionego przez niego wcześniej mało znanego kandydata na prezydenta Andrzeja Dudę. Czy będzie tak tym razem nie wiadomo, częściej słychać o Morawieckim, Szydło czy Błaszczaku, ale jeżeli Bocheńskiemu poszło by relatywnie dobrze w Warszawie, kto wie czy nie zostałby wybrany przez Prezesa na reprezentanta PiS-u w tych kluczowych dla nich wyborach.
Zresztą zapowiadających się dość emocjonująco. Dotąd w Polsce wybory prezydenckie były co prawda urozmaicane jakimś kandydatem TUP-u (Tymczasowego Ugrupowania Protestu), ale raczej w ograniczonych ilościach. Teraz może się to zmienić, bo nieoficjalnie słychać o takich nazwiskach jak Dorota Gawryluk, Krzysztof Stanowski czy gen. Andrzejczak. Bardziej wygląda to na żart niż realne kandydatury, ale nie można tego całkowicie wykluczyć i zlekceważyć, w końcu w latach 80. XX wieku prezydentem USA został Ronald Reagan, a całkiem niedawno prezydentem Ukrainy Wołodimir Zełeński.
Pewną natomiast kandydaturą jest ta Szymona Hołowni, który w zasadzie od początku dąży, i nie szczególnie się z tym kryje, do tego, by zasiąść w ,,białym domu”. Nie udało się w 2020 r., więc założył partię, zawiązał koalicję, uzyskał dobry wynik w wyborach parlamentarnych, został wyrazistym marszałkiem, a teraz w ramach kampanii samorządowej w zasadzie promuje siebie, zaznaczając swoją stanowczość i nieustępliwość w relacjach z Rosją.
Wybory samorządowe zapasem, na prezydenckie będziemy musieli poczekać jeszcze ponad rok, co w obecnej sytuacji kohabitacji nie wygląda dobrze. Pomimo kurtuazji i życzliwości, pomiędzy dwoma pałacami iskrzy. Szczególnie po wymuszeniu na prezydencie ponownego ułaskawienia Kamińskiego i Wąsika. Andrzej Duda wówczas zastrzegł, że w wyniku niepełnego Sejmu (niejasna kwestia mandatów), będzie kierował każdą ustawę do Trybunału Konstytucyjnego. Rząd z premierem Tuskiem na czele nie był dłużny, podczas zwołanej przez prezydenta Rady Gabinetowej, najpierw zasugerował, że warto byłoby zaprosić na nią media, a kiedy Duda na to przystał, postanowił urządzić igrzyska dla swojego elektoratu. Podczas części oficjalnej, w blasku fleszy nie bez satysfakcji wytknął nieprawidłowości poprzedniego rządu co do budowy małych reaktorów jądrowych(SRM), Centralnego Portu Komunikacyjnego czy Pegasusa. W tym ostatnim przypadku zaznaczając rolę w nielegalnych podsłuchach ułaskawionym przez prezydenta posłów (wówczas szefów CBA). Prezydentowi postawionemu w niezręcznej sytuacji pozostało tylko zapewniać o ich uczciwości.
Nawet jeżeli te wzajemne nieuprzejmości są tylko pustosłowiem wpisanym w obraz polaryzacyjny obu partii (ponoć w nieoficjalnej części Rady Gabinetowej, bez obecności mediów, premier z prezydentem potrafili się dogadać co do istotnych kwestii bezpieczeństwa, nawet jak wynika z relacji Mastalerka, w miłej atmosferze), to jest to stąpanie po kruchym lodzie. Na razie górą w tym sporze jest Donald Tusk. Jednak jeżeli w dalszym ciągu będziemy mieli do czynienia z wzajemną szorstkością, może nas czekać kryzys konstytucyjny. Rząd bez ustaw nie jest w stanie rządzić, samymi uchwałami nie za wiele zwojuje, stąd lekceważenie prezydenta na dłuższą metę może być paraliżujące.
Jednak nie tylko prezydent został przez Tuska ograny. Lewica, której poparcie dryfuje na granicy progu wyborczego, wcześniej prawdopodobnie zachęcona przez obecnego premiera, była przekonana że do wyborów samorządowych pójdzie właśnie z Koalicją Obywatelską. Istniało co prawda ryzyko wchłonięcia przez większą partię, ale też, a może przede wszystkim pewność wygranej. Tusk jednak oszacował straty i korzyści i wyszło mu, że w zasadzie przejął większość nośnych postulatów Lewicy i jest w stanie wyjść na ring bez partii trzech tenorów, przyjęcie których na listy wiązałoby się z mniejszą ilością miejsc dla ,,swoich”.
Obraz przedwyborczy rysuje się następująco. Mamy słabą opozycję, która nie otrząsnęła się jeszcze z porażki w wyborach parlamentarnych i koalicję rządzącą, skonsolidowaną głównie pod wygodnym sztandarem antypisowskim (wygląda na to, że komisja do spraw podsłuchów Pegasusem ma być zwycięską kartą obecnej władzy w wyborach samorządowych. Przez te kilka miesięcy wystarczy przypominać o niej, straszyć polityków PiS, że również byli podsłuchiwani i robić show podczas przesłuchań. Oczywiście jeżeli znajdą się jakieś dowody, w innym przypadku okaże się niewypałem, jak za przeproszeniem komisja do spraw wpływów rosyjskich). Czyli w zasadzie nihil novi, ale to niestety dopiero początek kampanii.