Chłopomania, czyli modny na początku XX wieku nurt kulturalno-społeczny wraca w XXI wieku w nowej odsłonie. To, co w latach 90. uchodziło za obciach i powód do wstydu dzisiaj jest na nowo odkrywane jako część naszej historii, którą wyparliśmy na rzecz sarmackiego mitu o walecznych Polakach.


Tak jak ,,Ludowa historia Polski” Adama Leszczyńskiego i ,,Prześniona rewolucja” Andrzeja Ledera rozpoczęły dyskusję na temat sytuacji chłopów na przestrzeni lat, tak promowanie Zenona Martyniuka, lidera zespołu Akcent, przez telewizję publiczną dało asumpt do przyjrzenia się bliżej muzyce disco polo. I choćby z tego względu było warto, bo disco polo to fenomen w potransformacyjnej Polsce. Muzyka, która obok straganów ze szczękami stała się symbolem początków kapitalizmu nad Wisłą.


Choć disco polo można nazwać dzieckiem kapitalizmu, to nie dlatego, że narodziło się wraz z początkiem transformacji. Pierwsze zespoły takie jak Bayer Full czy Akcent powstały jeszcze w latach 80. Jednak to zniesienie centralnego planowania i ogólnie rzecz biorąc wolny rynek pozwolił tej muzyce rozkwitnąć. Brak koncesji, praw autorskich i pozwoleń, a także rewolucja technologiczna, w tym przypadku ogólna dostępność tzw. ,,parapetów”, czyli keyboardów, dała szansę ludziom z prowincji tworzenia prostych utworów tanecznych. Zresztą niczym nie ograniczone coverowanie utworów często służyło ulepszeniu starych piosenek. A inspiracji było mnóstwo od italo disco, przez eurodance po wschodnie szlagiery typu Białyje rozy. W jednej ze scen filmu ,,Zenek” (o liderze zespołu Akcent) protagoniści miarę sukcesu jaki odnieśli mierzą między innymi tym, ile kaset z ich muzyką sprzedało się na miejscowym bazarze. Co ciekawe, początkowo zaskoczeni, że tam w ogóle są, bo ewidentnie ktoś nagrał ich podczas koncertu, o czym nie mieli pojęcia. Mimo wszystko zachwyceni są tą sytuacją, sprzedaje się, znaczy stają się popularni. Kapitalizm pozwolił im ziścić ,,amerykański sen”, bo dał możliwości, o których wcześniej nawet nie śnili. Gdyby nie przemiany ustrojowe zespoły z małych miejscowości prawdopodobnie nie miałyby szans zaistnieć, dlatego też w ich muzyce nie słychać buntu, bo jak mogą być słyszalne, skoro korzystają z rynkowych przywilejów. Stąd Monika Borys w książce ,,Polski Bajer” stwierdza, że prawdziwym self-made manem nad Wisłą był nie tyle przedsiębiorca z rankingu czasopisma ,,Sukcesja”, ale właśnie discopolowiec, do którego zalicza Sławomira Skrętę. Prawdopodobnie to on wymyślił nazwę ,,disco polo” ( jak twierdzi od dyskoteki po polsku), a na pewno stworzył biznes z niczego, wydając, po wcześniejszym rozpoznaniu rynku, miliony kaset na które był wówczas ogromny popyt. To on był założyciel pierwszej profesjonalnej wytwórni muzycznej disco polo ,,Blue Star”. Za jego przykładem powstały kolejne, z najbardziej konkurencyjną, skupiającą artystów tego gatunku z Podlasia, ,,Green Star” założoną przez Jerzego Suszyckiego.


Muzyka ta spotkała się z ogromną popularnością, początkowo głównie na wsiach, ale z czasem zawitała nawet do Sali Kongresowej w Warszawie, gdzie odbyła się Gala Piosenki Popularnej i Chodnikowej. To był jeszcze czas, w którym było to możliwe. Później przyszła krytyka i zdystansowanie inteligencji wobec tego typu muzyki, uznając ją za szmirę, żenadę i dno. Bo przecież nie tak miała wyglądać rzeczywistość potransformacyjna. Inteligencja odrzucała w tamtym czasie socjalizm, ale nie do końca rozumiała kapitalizm. Choć w innych warunkach, to gust i estetykę miała według nich dalej kreować inteligencja, co zresztą jest jakimś kompleksem elit o niesieniu kaganka oświaty niższym warstwom społecznym, stąd oddolne trendy były nie do zaakceptowania jako wsteczne i bezwartościowe. W kręgach inteligenckich niechęć do tej muzyki była i jest tak duża, że nie wystarczy jej nie słuchać, trzeba jeszcze wymownie wyartykułować niechęć do niej.


Gdy muzyka ta wróciła do telewizji publicznej za sprawą Jacka Kurskiego i organizowanych przez niego przaśnych ,,sylwestrów marzeń”, na nowo wylała się fala krytyki, o tym że nie godzi się schlebiać niskim gustom Polaków w telewizji publicznej. W latach 90. również była nie do zaakceptowania dla orędowników tzw. kultury wysokiej. Nic to, że to rozróżnienie w dobie postmodernizmu dawno straciło na znaczeniu. Protekcjonalne postrzeganie zwolenników tej muzyki nie zmieniło się od tamtego czasu. Wcześniej jak i teraz disco polo zarzuca się wszystko co najgorsze, że prostackie teksty, łatwa linia melodyjna, bezguście, brak krytyki kapitalizmu, seksizm, mizoginia, a nawet rasizm. Coś na zasadzie ,,Kochamy lud, ale musimy go zmienić, bo nie wie co czyni”. Krytykom tejże nie przychodzi do głowy jak w ogóle ktoś z pełną świadomością może słuchać takiego ,,badziewia”. Tak się składa, że może i ta nie siląca się na subtelności, łatwa w odbiorze muzyka ma spore grono fanów, wtedy jak i teraz. Być może, jak to ujmuje Borys, dla sporej części społeczeństwa jest swego rodzaju eskapizmem, ucieczką od szarej rzeczywistości. Jak stwierdza w filmie dokumentalnym ,,Bara bara” Marii Zmarz-Koczanowicz i Michała Arabudzkiego Tomasz Szymborski (pomysłodawca i prezenter Disco Relax, a także manager i autor piosenek ,,królowej disco polo” Shazzy) można słuchać rocka, czytać Miłosza i oglądać ambitne filmy, ale czasami każdy ma ochotę na odrobinę komercji. Poza tym, jak mówi, nie każdy chce zaczynać swój dzień od smutnej rockowej piosenki. Bunt jest ważny, ale ważne są też piosenki może niewyrafinowane, ale optymistyczne, przynoszące odprężenie i radość. Na łamach książki ,,Nikt nie słucha” Justyny Sierakowskiej Marcin Miller, lider zespołu Boys wprost mówi, że tworzą muzykę dla tych ludzi, którzy tego chcą. Są jak samochód klasy średniej, w którym, w przeciwieństwie do bentleya, ci ludzie czują się dobrze, bez poczucia dyskomfortu.


Zresztą, co znamienne, jak pokazuje Borys, w latach 90. ten rodzaj muzyki, choć powszechnie pogardzany przez inteligencję, w najlepszych latach swojego istnienia miał zwolenników nawet w elektoracie uchodzącej za inteligencką Unii Wolności (a dokładnie 60 procent!). Przemysł kwitł, czego najlepszym przykładem były wszechobecne dyskoteki, które powstawały jak grzyby po deszczu, z najsławniejszą w Janowie o tajemniczej nazwie Panderoza, gdzie każdy szanujący się fan muzyki chodnikowej chciał zawitać. Ponoć to właśnie tancbudy były wyznacznikiem rodzącej się klasy średniej. Do nich lgnęły tłumy domorosłych przedsiębiorców, w przeciwieństwie do inteligencji bawiącej się na kameralnych prywatkach w domowych anturażach. Po disco polo sięgali politycy w kampaniach wyborczych, szczególnie PSL i SLD. Między innymi to dzięki ,,Ole, Olek!” zespołu Top One Aleksander Kwaśniewski wygrał wybory prezydenckie w 1995 roku. Zresztą nie tylko partie polityczne korzystały z popularności disco polo. Wówczas muzyka chodnikowa była obecna nawet w mainstreamowych mediach. Polsat w latach 1994 – 2002 w godzinach szczytu emitował programy poświęcone wyłącznie ludyczno-tanecznej muzyce. Disco Relax i, w wersji bardziej wschodniej, Disco Polo Live ściągały wówczas milionową widownię przed telewizory. Bo jak słusznie stwierdza Monika Borys, to nie Jacek Kurski od nowa wypromował disco polo, zrobił jedynie to co wcześniej Zygmunt Solorz w Polsacie, czy Zbigniew Benbenek w Polo TV, rozpoznał rynek, zauważył popyt w postaci milionowych zasięgów tej muzyki na YouTubie, i wykorzystał to do podwyższenia oglądalności, za którą idą pieniądze. Oczywiście dodatkowym atutem był fakt, że tego rodzaju muzyka, wyklęta przez elity, stanowiła idealne ideologiczne podłoże pod hasło ,,wstawania z kolan”, które PiS miał wówczas na sztandarach, choć trzeba tu zaznaczyć, że sama muzyka jest raczej apolityczna.


Od napisania Wesela przez Wyspiańskiego minęło ponad sto lat, ale pewne mechanizmy się nie zmieniły. Tak wtedy, jak i teraz inteligencja chce bratać się z ludem, choć go nie zna i patrzy na nich z góry. Wypowiada się w ich imieniu i chce walczyć o ich interesy, ale tak jakby podświadomie gardząc ich gustami i przyzwyczajeniami. Świetnie to opisał Didier Eribon w ,,Powrocie do Reims”, gdzie po wyrwaniu się ze swojej rodzinnej miejscowości poznaje na uniwersytecie ludzi otwarcie lewicowych, walczących o prawa robotników, ale nie traktujących ich jak żywych ludzi, ale mityczną masę – ofiarę w imieniu której trzeba walczyć. Autor, choć sam wywodzi się z rodziny robotniczej, szczerze gardzi ich przyzwyczajeniami i całe życie próbuje od nich uciec, to w gronie swoich nowych znajomych nie buntuje się, tylko podłącza pod modne hasła, zdając sobie sprawę z tego, że nie mają wiele wspólnego z rzeczywistością.


Dzisiaj można odnieść podobne wrażenie, kiedy gremialnie powstają książki o uciskanych chłopach, czy filmy o ich zniewoleniu przez szlachtę. Łatwiej jest idealizować chłopa z XVII wieku niż tego z wieku XXI. O tym pierwszym niewiele wiadomo, bo historię pisali zwycięscy, natomiast drugiego każdy może spotkać i ocenić. Czasami okrutnie przez pryzmat tego, co ogląda i czego słucha, bo czytanie inteligencja raczej wyklucza w tej grupie społecznej. Najlepszym przykładem tej hipokryzji jest bark tolerancji dla disco polo, który jest tylko jednym z mnogości wyboru tego, co proponuje kapitalizm. Nie każdy musi wybrać ten rodzaj muzyki, ale każdy ma do tego prawo.