
Kampania do europarlamentu trwa mniej więcej od zakończenia wyborów samorządowych, jednak do tej pory przypominała leniwy piknik niedzielny. Atmosferę ma podkręcić kolejna komisja śledcza, tym razem do spraw badających wpływy rosyjskie. I jeżeli komuś wydaje się, że gdzieś o takiej słyszał, to ma rację. Pod koniec zeszłego roku została powołana komisja badająca dokładnie te kwestie, z tym że pomysłodawcą był PiS. Wówczas grzmiano, że jest wymierzona w Donalda Tuska, bo ma szczególnie skupić się na okresie rządów Platformy, a jej członkowie delikatnie mówiąc raczej szukali potwierdzenia swojej tezy, niżeli rzeczywistego wykrycia jakichkolwiek wpływów. Wówczas powstanie kontrowersyjnej komisji, nazywanej też lex Tusk, napędziło Platformie wyborców, dzięki czemu m.in. wygrała wybory do parlamentu.
Dzisiaj ma powstać komisja rządowa, bo w Sejmie nie ma większości do jej powołania. Oprócz tego, że sprzeciwia się jej bez zaskoczenia główna partia opozycyjna (chyba, że będzie w niezmienionym składzie, co jest mniej niż prawdopodobne), to nie popiera jej też Konfederacja i Trzecia Droga. Ta ostatnia, w ramach odróżnienia się od duopolu, jako ta zdroworozsądkowa, twierdzi, że komisja jeżeli ma już powstać, to bez kampanijnych emocji, po wyborach europejskich.
A wszystko zaczęło się od ucieczki na Białoruś polskiego sędziego. Jak wiadomo, kraju wolnego, który przyjmie w swoje granice prześladowanych piewców wolności słowa. A sędzia Tomasz Szmydt, do takich dysydentów przecież należy, głównie za sprawą afery hejterskiej, gdzie za pomocą nieograniczonej wolności słowa, głownie w postaci inwektyw, walczył z tak zwaną Kastą sędziowską.
W 2019 roku w toku zmian w sądownictwie, których pomysłodawcą był Zbigniew Ziobro, doszło do tak zwanej afery hejterskiej. Sędziowie lojalni wobec ówczesnej władzy zawiązali grupę anty-Kasta, która miała szkalować sędziów przeciwnych reformom. Przewodził tej grupie ówczesny wiceminister sprawiedliwości Łukasz Piebiak, a w jej szeregach znalazła się tzw. Mała Emi, czyli była już żona Tomasz Szmydta. Po odkryciu afery przez media niektórzy członkowie szkalującego teamu się wyłamali i zaczęli występować w mediach opozycyjnych, zdradzając szczegóły całej tej akcji, łącznie z nazwiskami współsprawców. Wśród nich był między innymi Szmydt, który w międzyczasie w wyniku zdrady pani Emilii z Arkadiuszem Cichockim (kolegą również z tej grupy), rozwiódł się i postanowił przejść na drugą stronę mocy.
Minęło trochę czasu i pan sędzia po raz kolejny postanowił zmienić sojusze i w tym właśnie celu udał się w gościnę do Łukaszenki. Powodem, jak ogłasza w białoruskich mediach, było prześladowanie ze strony władz polskich, tak więc niczym Snowden potrzebował azylu.
Cała sytuacja mogłaby być doskonałym materiałem na komediowy film szpiegowski, gdyby nie fakt, że wydarzyła się naprawdę, a za naszą wschodnią granicą trwa wojna, w której dyktator do którego udał się sędzia jest po stronie agresora. Tak więc nawet jeżeli do tej pory Szmydt nie był rosyjskim agentem, to wiedza jaką posiada w związku z pełnieniem funkcji na wysokich stanowiskach oraz fakt, że orzekał o dostępie do informacji niejawnych jest niepokojące.
Bez względu na to, czy Tomasz Szmydt był rosyjskim agentem od początku, czy stał się nim dopiero teraz, czy też po prostu jest pozbawionym kręgosłupa moralnego człowiekiem, który szuka dla siebie komfortowej przystani, to cała ta sytuacja skłania do zadania podstawowego pytania o weryfikację sędziów. Tylko kto powinien mieć takie kompetencje? Czy służby specjalne, które są kontrolowane przez sądy powinny to robić? Bo to, w rezultacie by oznaczało, że służby specjalne orzekały by o tym, którzy sędziowie mogliby orzekać w sprawach dotyczących służb właśnie. Jednocześnie nie może być takiej sytuacji, że sędziowie są poza jakąkolwiek kontrolą i mają dostęp do wszystkich informacji, często tajnych, potrzebnych im do orzekania. Innymi słowy istotne jest poszanowanie trójpodziału władz, jednak autonomia, którą posiada sądownictwo w Polsce jest problematyczna, bo nie ma nad nią żadnej kontroli, oprócz wewnętrznej, która nie działa, co sprawa Szmydta tylko potwierdziła. Obserwując debatę publiczną po ucieczce sędziego na Białoruś można odnieść smutne wrażenie, że rozwiązanie tej kwestii bardzo niewielu interesuje.
I choć sprawa wydaje się być poważna, bo zawiodło państwo, to casus Szmydta doskonale wpisuje się w polaryzacyjną grę o to, kto jest większą ruska onucą. Jedni twierdzą, że skoro brał udział w aferze hejterskiej to jest bardziej pisowski problem, drudzy przywołują jego wywiady w TVN-ie, co ma ponoć świadczyć o lojalności wobec Platformy.
Cała ta ucieczka jest na pewno bardziej niekomfortowa dla PiS-u, bo to w trakcie ich rządów bez jakiekolwiek wcześniejszego sprawdzenia pracował w Ministerstwie Sprawiedliwości i został powołany na szefa biura prawnego nowej KRS, gdzie uzyskał dostęp do wielu informacji. Brak weryfikacji można pewnie uzasadnić tym, że w obliczu reform Ziobry tylko nieliczni sędziowie skłonni byli w nich uczestniczyć. Innymi słowy nie było w czym przebierać, toteż przyjmowano każdego, który był na to gotowy. Z tym, że nie został wyciągnięty z kapelusza przez poprzednią władzę. Pierwszą swoją nominację sędziowską otrzymał od Aleksandra Kwaśniewskiego. Później z Sądu Rejonowego został mianowany przez Lecha Kaczyńskiego do Sądu Okręgowego, a następnie wygrał konkurs na wolne miejsce w Wojewódzkim Sądzie Administracyjnym, więc przebył standardową drogę awansu. Dopiero później trafił do MS za rządów PiS i został szefem biura prawnego nowej KRS.
Jednak to jeszcze nie jest dowód na to, że PiS prowadzi prorosyjską politykę. Bo po pierwsze nie wiemy od którego momentu Szmydt był agentem obcego państwa, a po drugie nic nie świadczy o tym, że ktokolwiek z PiS-u mógł o tym wiedzieć. Prawo i Sprawiedliwość od początku podkreślało swoje antyrosyjskie nastawienie, czego namacalnym przykładem mogła być choćby reakcja polskich władz po inwazji Rosji na Ukrainę, a wcześniej choćby słynne wystąpienie Lecha Kaczyńskiego w Tbilisi.
Niedorzecznym jest również obwinianie o prorosyjskość Platformy Obywatelskiej. PiS zarzuca oponentom ich politykę resetu wobec Rosji w 2009 roku, z tym że taki był wówczas klimat. Państwa europejskie próbowały znaleźć jakieś porozumienie ze wschodnim sąsiadem. Wówczas nie byłoby rozsądnym wyłamywanie się z tej europejskiej taktyki. Jednak już w 2014 r. po aneksji Krymu po resecie nie było śladu, a rząd Platformy wyrażał twardą postawę antyrosyjską.
Przy wszystkich wadach polskich partii, żadna nie jest prorosyjska, czym wyróżniamy się na tle europejskim. Gdyby te oskarżenia były prawdziwe, a nie tylko obliczone na cyniczną taktykę wyborczą, spodziewalibyśmy się postawienia jakichkolwiek zarzutów, przedstawienia dowodów prorosyjskości polityków jednej czy drugiej strony, zamiast tego mamy festiwal pogardliwych spotów, kontrowersyjnych ,,resetowych” seriali, przekrzykiwania się z mównicy sejmowej i obraźliwych twitów. Zarzuty jednej i drugiej strony są absurdalne, ale pewnie na czas kampanii działają, bo wywołują emocje, a te są na wagę złota przed wyborami. Stąd wzajemne oskarżania o rusofilię, czego przykładem są zdjęcia Tuska z Putinem na sopockim molo wrzucane przez polityków PiS, albo absurdalne przemówienie Tuska podczas głosowania nad wotum nieufności dla ministry klimatu Pauliny Henning – Kloski, gdzie nawiązując do słów Leszka Moczulskiego nazwał Zjednoczoną Prawicę ,,płatnymi zdrajcami, pachołkami Rosji”. Nic tak nie mobilizuje twardych elektoratów jak negatywne emocje, a przy niskiej frekwencji w wyborach europejskich to głównie o nie zabiegają politycy.