Przegrana Trumpa w 2020 roku i precedensowy atak jego zwolenników na Kapitol, nie tylko nie pogrzebały jego kariery politycznej, ale też wzmocniły na tyle, by uzyskał nominację partyjną, ponownie kandydował, a następnie zdecydowanie wygrał. To drugi w historii Stanów Zjednoczonych taki przypadek. Pierwszy miał miejsce pod koniec XIX wieku, kiedy po raz drugi po czteroletniej przerwie na najwyższy urząd został wybrany Grover Cleveland.

Tym sposobem Donald Trump został 47. prezydentem Stanów Zjednoczonych. Zdeklasował swoją konkurentkę nie tylko w wyborach Kolegium Elektorów, ale także w głosowaniu powszechnym, co daje mu silną legitymizację.

Okazuje się, że pomimo zarzucanego Trumpowi rasizmu, mizoginizmu i seksizmu, Amerykanie woleli postawić na niego niż na poprawną politycznie Kamalę Harris. Być może dlatego, że w tych wyborach mniej istotne dla wyborców były kwestie światopoglądowe, a bardziej tematy takie jak imigracja, gospodarka i bezpieczeństwo. Co znamienne Trump odnotował wyższe poparcie nie tylko wśród wyborców z klasy średniej, którzy co najmniej od czasów Clintona przestali popierać nie reprezentujących ich Demokratów, ale także wśród ich bazowego elektoratu, czyli Latynosów i Afroamerykanów. Grupom tym ewidentnie mniej przeszkadzały kontrowersyjne wypowiedzi kandydata (przez niektórych uważane wręcz za atut polityka antyestablishmentowego) niż nielegalna imigracja, czyli tych, którzy przynajmniej w retoryce, mieliby zabierać im miejsca pracy i żyć na ich koszt pobierając zapomogi socjalne. Oprócz tego brak konkretnego przekazu Harris charakteryzujący się mową trawą i wyuczonym żargonem pchnął wyborców w objęcia Trumpa, który nie tylko mówił pozbawionym nadęcia doktorantów z Nowej Anglii językiem, ale też obiecywał poprawę ich losu zawartą w haśle ,,Uczynimy Amerykę znów wielką”, bądź pytaniem ,,Czy przez ostatnie cztery lata żyło im się dobrze?”. I choć to również pozbawione było konkretów, to brak obciążenia mijającą kadencją i błędy popełnione w kampanii przez Harris, która dla przykładu nie potrafiła odciąć się od niepopularnego Bidena, przyciągnęło do niego niezadowolonych wyborców.

Nowa administracja Trumpa będzie różniła się od poprzedniej głównie tym, że będą w niej zasiadać osoby starannie przez niego wybrane, nie zaś wskazane przez ,,dorosłych” Republikanów. Dobór gabinetu był ponoć silnie konsultowany z Elonem Muskiem, który w nowym rządzie będzie odpowiadał za ograniczenie biurokracji w ramach tzw. ,,osuszania waszyngtońskiego bagna”. Pomagać ma mu w tym Vivek Ramaswamy, libertariański przedsiębiorca hinduskiego pochodzenia, który należy do obozu izolacjonistów w nowej administracji. Obaj mają zasiadać w nowo powstałym Departamencie Wydajności Rządu. Sekretarzem stanu zostanie Marco Rubio, senator z Florydy, który w 2016 roku był kontrkandydatem Trumpa w prawyborach z ramienia partii Republikańskiej, ale od tamtego czasu sporo się w niej wydarzyło. Grand Old Party z konserwatywnej przeistoczyła się w trumpistowską, co też może służyć za opis nowego ministra od spraw zagranicznych. Na sekretarza obrony Trump wyznaczył gwiazdę Fox News, ale też byłego weterana wojennego (Trump z jakiegoś powodu lubi otaczać się byłymi żołnierzami) – Pete’a Hegsetha. Departamentem Zdrowia będzie zarządzał Robert F. Kennedy Junior, bratanek zamordowanego w 1963 roku prezydenta. Kennedy wzbudza kontrowersje głównie za sprawą swoich wypowiedzi dotyczących szczepień, z tym że warto zaznaczyć, że nie jest on przeciwnikiem szczepionek w ogóle, a jedynie ma obiekcje do tych stosowanych przeciw Covid-19. W nowej administracji nie zabraknie też kobiet. Za wywiad będzie odpowiadać znana m.in. z przychylnych względem Rosji wypowiedzi Tulsi Gabbard, a za bezpieczeństwo narodowe Kristi Noem, która (nie)sławę zyskała głównie tym, że zastrzeliła swojego psa.

Czy nowa administracja zwiastuje zawirowanie w polityce zagranicznej? Jak na razie jest to tylko myślenie życzeniowe liberalnych mediów, które w postaci Trumpa i jego akolitów widzą zło wcielone. W latach 2016-2020, w których był prezydentem nie doszło do większego konfliktu, był to względnie spokojny czas przed tym, co stało się później. Zapewne nie jest to wyłącznie zasługa Trumpa, ale zwiastowanie Armagedonu podczas jego rządzenia jest niczym nieuzasadnioną przesadą. To prawda, że biznesmen z Nowego Jorku jest najbardziej nieprzewidywalnym politykiem prawdopodobnie w całej historii USA, ale nie znaczy to wcale o jego słabości, a być może właśnie o sile na miarę tej o której wspominał jeden z najwybitniejszych teoretyków myśli politycznej Niccolo Machiavelli. Spryt i nieprzewidywalność mogą okazać się niezbędne choćby w negocjacjach z Władimirem Putinem, który sztampowość może odczytywać jako słabość.

Pomimo wypowiedzi ludzi z nim związanych o nie wtrącaniu się w sprawy europejskie jak J.D. Vance czy Elbridge Colby (wyznaje zasadę Asia First), Stany Zjednoczone nie wyjdą z NATO (od zeszłego roku potrzebna jest na to zgoda Kongresu), a jedynie zmuszą niektóre kraje europejski (patrz Niemcy) do większego wkładu w militarny układ. Polska jest w tym przypadku w komfortowej sytuacji, już przeznacza ponad 4 procent PKB na zbrojenia, ponadto kupuje sprzęt od Amerykanów, co w optyce Trumpa jest chwalebne, bowiem tym, co się dla niego liczy jest atrakcyjna transakcja. Poza tym pierwsza kadencja świadczyła raczej o sympatii do naszego kraju, łącznie z przerzuceniem nad Wisłę części wojsk amerykańskich stacjonujących do tej pory w Niemczech. Nic nie wskazuje na to, by ta prezydentura w tej kwestii znacząco się różniła od poprzedniej. Dodatkowo, co nie jest bez znaczenia, to za ,,poprzedniego” Trumpa zostały zniesione poniżające Polaków wizy. Jedyną niepewną kartą jest rozwiązanie wojny na Ukrainie, którą Trump obiecał rozwiązać w ciągu 24 godzin od czasu objęcia urzędu. Porozumienie kończące wojnę polegające na osłabieniu naszego wschodniego sąsiada, w postaci zamrożenia wejścia Ukrainy do NATO, bądź zajęcia przez Rosjan terenów, które są obecnie przez nich okupowane, może w przyszłości doprowadzić do kolejnej wojny, tym razem dużo poważniejszej (choć jak wiemy ta nie przypomina szkolnego kempingu). Jednak ostatecznego planu rozwiązania konfliktu Trump do tej pory nie przedstawił, więc zostało liczyć na rozsądne posunięcia w tej kwestii.

Choć krytycy zarzucają mu pogłębienie kulturowych i politycznych podziałów, a także agresję słowną i ogólnie rzecz biorąc chaos, to wszystko, co obiecał poprzednio w zasadzie zrealizował. Przeniósł ambasadę amerykańską z Tel Awiwu do Jerozolimy, kontynuował budowę muru na południowej granicy, wycofał się z porozumień klimatycznych, traktatu NAFTA, a także z układu nuklearnego z Iranem (podpisanego przez Obamę; w zamian za zniesieni sankcji Irańczycy mieli zaprzestać prac nad budową broni atomowej), zakończył wojnę w Syrii i zakwestionował art.5 NATO w stosunku do państw, które niewystarczająco dużo przeznaczają na zbrojenia. Choć nie wszystkie decyzje można popierać, to obietnicy dotrzymał, a podczas jego prezydentury nie wydarzyło się nic nad wyraz niepokojącego. Miejmy nadzieję, że i tym razem nieprzewidywalność będzie atutem tej prezydentury, nie zaś przeszkodą. Zwłaszcza w polityce zagranicznej, która przekłada się na polskie interesy.

I last but not least, wbrew temu co zwiastują apokaliptyczni wieszcze, w Stanach Zjednoczonych z wysoką dozą prawdopodobieństwa nie nastąpi dyktatura z jednego prostego powodu, gdyby nawet hipotetycznie Trump miał takie plany, instytucje demokratyczne są tam na tyle silne, że jest to niemal nie do osiągnięcia. Nawet jeżeli nowa administracja będzie przypominać teatr marionetek, to i tak najważniejsze decyzje są podejmowane za zgodą Kongresu. I choć obecnie zasiada w nim więcej Republikanów, to nie jest też tak jak w krajach europejskich, że skoro wywodzą się z tego samego obozu politycznego bezmyślnie będą popierać decyzję ,,swojego” prezydenta. Poza tym scena polityczna nie jest zabetonowana, za dwa lata odbędą się kolejne wybory do Izby Reprezentantów, a także zostanie wymieniona 1/3 Senatu, co zazwyczaj wiąże się ze zmianą partyjnego rozkładu w Kongresie. Oprócz tego, pozostaje jeszcze Sąd Najwyższy jako trzecie zabezpieczenie w ramach check and balances. I choć krytycy mogą podnosić argument o tym, że przeważają w nim konserwatyści ( głównie za sprawą Trumpa, który podczas poprzedniej prezydentury powołał aż trzech nowych sędziów), to o ich bezstronności może świadczyć fakt chociażby odmowy, mimo nalegań Trumpa, uznania wyborów z 2020 roku za nieważne tylko dlatego, że przegrał. Trudno uwierzyć, że amerykański komentariat o tym nie wie, ale być może to znak naszych czasów, że dla przyciągnięcia uwagi mówi się rzeczy, w które się nie wierzy. I to dotyczy zarówno jego krytyków jaki i samego Trumpa.