
Konstytucja kwietniowa z 1997 roku funkcję prezydenta RP ograniczyła w zasadzie do roli estetycznego reprezentanta bez znaczących uprawnień, co nie zmienia faktu, że to właśnie wybory ,,głowy państwa” cieszą się największą popularnością. Prawdopodobnie dlatego, że nie towarzyszy im skomplikowany system d’Hondta, a wybór dotyczy konkretnej osoby nie zaś konglomeratu partyjnego.
Wzmożenie wyborczo-prezydenckie, najprawdopodobniej z braku ciekawszych tematów, możemy obserwować co najmniej od wakacji. O ile w sierpniowe dni był to temat zastępczy, o tyle wraz ze zbliżającym się terminem ogłoszenia przez Marszałka Sejmu rozpoczęcia ,,właściwej” kampanii jest on coraz bardziej aktualny i warty przyjrzenia się.
Sławomir Mentzen z Konferderacji ogłosił chęć kandydowania najszybciej, ale to, co miało być przewagą, czyli prężnie rozpoczętą kampanią przedwyborczą stało się falstartem pozbawionym impetu. Dodatkowym obciążeniem tej kandydatury jest większa popularność Krzysztofa Bosaka, który zdaniem wielu byłby lepszym kandydatem, akceptowalnym dla elektoratu PiS, a także PSL-u w przeciwieństwie do popularnego wśród memiarzy Mentzena. Z tym, że nawet jeżeli Mentzen nie wygra, co jest więcej niż pewne, to istnieje duże prawdopodobieństwo, że uzyska trzecie miejsce, a to dla partii, która wychodziła z pułapem 5% i była postrzegana jako radykalna jest niewątpliwym sukcesem i umocnieniem pozycji Mentzena w partii.
Jako drugi chęć kandydowania ogłosił Szymon Hołownia, choć zrobił to w dość niespodziewany sposób. Otóż przedstawił się jako niezależny kandydat, który a jakże, będzie prezydentem wszystkich Polaków, a nie zakładnikiem partii politycznej. Problem polega na tym, że Hołownia ma swoją partię o nazwie Polska 2050, którą zresztą założył po przegranych wyborach prezydenckich 2020 roku. Politycy tej partii są w rządzie, zajmują ministerialne stanowiska, a sam Hołownia jest Marszałkiem Sejmu, czyli zgodnie z państwową nomenklaturą drugą osobą w państwie. Polityk co prawda tłumaczył się, że chodziło mu o to, że nie będzie figurantem zależnym od szefa partii, co jednak ubrane w inne słowa na spotkaniach z wyborcami sugerowało zupełnie coś innego, a mianowicie powtórzenie manewru z przed czterech lat, gdzie Hołownia rzeczywiście nie reprezentował żadnej partii i wyraźnie odróżniał się od kandydatów duopolu, co wówczas przysparzało mu poparcia, dzisiaj zakrawa o kpinę.
Lewica w wyniku rozjazdu z oczekiwaniami własnego elektoratu sukcesywnie traci poparcie, stąd i kolejki do kandydowania w wyborach prezydenckich brak. Ktokolwiek reprezentowałby progresywną partię nie będzie w stanie uzyskać na tyle dobrego wyniku, by ją pokrzepić i wyrwać z letargu. Choć na giełdzie nazwisk pojawiają się takie kobiety ( w końcu od jakiegoś czasu Lewica jest kobietą) jak Agnieszka Dziemianowicz-Bąk czy Magdalena Biejat, to wątpliwe by dla przegranej kampanii zdecydowały się zrezygnować ze swoich dotychczasowych stanowisk. Tym bardziej, że ktoś inny będzie reprezentował lewicową agendę.
Platforma Obywatelska wraz z koalicjantami w ramach Koalicji Obywatelskiej (Inicjatywa Polska, Zieloni i Nowoczesna) decyzją Donalda Tuska postanowiła przeprowadzić udawane prawybory, bo od dłuższego czasu w jej kręgach mówiło się o jednym nazwisku. Tym sposobem, pomimo realnego wysiłku jaki włożył Radosław Sikorski, to Rafał Trzaskowski był zdecydowanym zwycięzcą.
Po co więc były te prawybory? Jedni twierdzą, że głównie dla odciągnięcia opinii publicznej od działań rządu, co się zresztą udało. Inni, że Tusk chciał by Trzaskowski, który ma opinię leniwego, się trochę wysilił, nie zaś dostał wszystko na tacy. Bez względu na to jakie były intencje, wewnętrzna walka, wbrew zapewnieniom, nie była rycerska, a podnoszone przeciwwskazania względem kandydata mogą być łatwymi argumentami dla oponentów w ostatecznych wyborach.
Problemem Sikorskiego jest jego elitaryzm i brak kompetencji miękkich jakimi wyróżnia się Trzaskowski, co może, choć nie musi, odpychać część elektoratu. Nie ma też wystarczająco silnego zaplecza w partii, co prawybory tylko potwierdziły. Z drugiej strony wydawał się bardziej oczywistym kandydatem na trudne czasy i wojnę za wschodnią granicą. Trzaskowski natomiast pokazał już, że potrafi zmobilizować wokół siebie wyborców w 2020 roku, kiedy zastąpił nie radzącą sobie z kampanią Małgorzatę Kidawę – Błońską. Wówczas uratował Platformę przed sromotną porażką. Dotychczasowe sondaże są także mu przychylne, co może przeważać szale na jego korzyść. Choć kilka ostatnich decyzji przez niego podjętych jako prezydent Warszawy może odpychać konserwatywnych wyborców, widzących w Trzaskowskim przebranego w szaty liberała progresywistę.
Prawo i Sprawiedliwość miało ewidentny kłopot ze wskazaniem kandydata, głównie dlatego, że od tej decyzji w wyniku porażki mogą pozbawić się instytucji blokującej działania obecnej władzy. Nie mógł nim być Mateusz Morawiecki, bo chociaż rozpoznawalny, to obciążony decyzjami, które podejmował będąc premierem. Poza tym ludzie z nim związani nie cieszą się dobrą sławą, zwłaszcza ci powiązani z Rządową Agencją Rezerw Strategicznych. Przemysław Czarnek, choć wielbiony przez żelazny elektorat, to nie do zaakceptowania dla szerszego umiarkowanego wyborcy. Beata Szydło, bez względu jakby to idiotycznie nie zabrzmiało nie jest mężczyzną, a takiego kandydata po zapoznaniu się z sondażami szukał Kaczyński. Zostaje Tobiasz Bocheński, ale już raz konkurował z Trzaskowskim o urząd prezydenta Warszawy i przegrał, więc wybór byłby co najmniej osobliwy. Stąd Prawo I Sprawiedliwość postanowiło postawić na kogoś pozornie nie partyjnego, a na pewno nie odpowiadającego za niepopularne decyzje poprzedniego rządu. Karol Nawrocki jako prezes Instytutu Pamięci Narodowej ma silne konserwatywne przekonania, ale jest na tyle nierozpoznawalny, że do tej pory do mediów nie przebiła się żadna kontrowersyjna wypowiedź. Nie ma też negatywnego elektoratu. Gdyby zaś okazało się w sondażach, że nie uzyskuje wystarczającego poparcia, albo zostałyby wyciągnięte na niego jakieś kompromaty, można byłoby go jeszcze podmienić, twierdząc że nie wywodzi się z ich ,,patriotycznego” obozu.
Tak czy owak, wybór nawet pozornie nie kontrowersyjnego kandydata daje małe szanse tej partii na wygranie wyborów. Powtórzenie manewru z Andrzejem Dudą się raczej nie uda. Po pierwsze dlatego, że wówczas wybory prezydenckie rozpoczynały cykl wyborczy, a panowało powszechne zmęczenie rządami Platformy. Po drugie wówczas kontrkandydatem był Bronisław Komorowski, który prowadził bardzo kiepską kampanię i nie stanowił poważnego zagrożenia. Dzisiaj po drugiej stronie jest silny kandydat, cieszący się dużą popularnością, nie obciążony decyzjami rządu (choć wywodzi się z Platformy już drugą kadencję jest prezydentem stolicy). Wygląda na to, że platformerskie prawybory wyłoniły nie tyle kandydata na kandydata, co przyszłego prezydenta. Do wyborów pozostało jeszcze kilka miesięcy, być może czas poprzestawia kilka pionków na tej szachownicy.