Data napisania:27.01.2021
Zaprzysiężenie 46. prezydenta Stanów Zjednoczonych, wbrew obawom, przebiegło bez zakłóceń. Uroczystość oczywiście różniła się od pozostałych zaprzysiężeń brakiem tłumów na National Mall, które zastąpiła policja i Gwardia Narodowa, ale po za tym, harmonogram nie odbiegał znacznie od poprzednich uroczystości. Były gwiazdy z Lady Gagą i Jenifer Lopez na czele, młoda poetka Amanda Gorman, która zachwyciła tych, których miała zachwycić, a także Bernie Sanders ubrany w niebanalne dziane rękawiczkami, czym przykuł uwagę na tyle, by zostać człowiekiem memem.
Wszyscy celebrowali ten moment, a zachwyty nad nowym prezydentem były tym większe, im przyświecała im pamięć o poprzedniku. Tylko tyle i aż tyle. Biden jawi się jako powrót do względnej normalności, stateczności i umiarkowania, nawet jeżeli nic to nie oznacza. Trumpizm tak bardzo przeraża elity liberalno – lewicowe, że bezideowość wydaje się najlepszą opcją. Albo, jak ktoś woli, ideowość oparta na byciu w kontrze do Trumpa. Biden by spełnić te oczekiwania, od razu zapowiedział odchodzenie od polityki byłego prezydenta. Zaczynając od ponownego włączenia USA do porozumienia paryskiego po usunięcie symbolicznego czerwonego przycisku, służącego Trumpowi do zamawiania coli.
Poparcie liberalnych elit wespół z celebrytami dla Joe Bidena, jeszcze bardziej może rozjuszyć tych, którzy czuli się pokrzywdzeni, zmarginalizowani, pominięci, a którym podmiotowość, nawet jeżeli symboliczną, przywracał Donald Trump swoim hasłem ,,Make America Great Again”. Turbulencje ekonomiczne związane z pandemią i jej skutkami mogą tylko pogłębić frustracje i niechęć do nowego prezydenta, bez względu czy było to od niego zależne czy nie. Podobnie marionetkowość Bidena i ryzyko potencjalnego sterowania, nie tyle przez administrację, co przez Baracka Obamę, byłego szefa i uosobienie ,,socjalizmu” dla tych Amerykanów, którym wartości amerykańskiej konstytucji są priorytetowe, a które zaznaczają się głównie w wolności obywateli, prawa do życia i państwa, którego jedynym moralnym celem jest obrona jednostki. Dla Europejczyka są to wartości zrozumiałe, ale nie zacementowane. Podlegają negocjacjom dlatego, że państwa europejskie ewoluowały, zaliczając po drodze kolejne systemy, ustroje czy ideologie, elastycznie bądź mniej, się do nich przystosowując. Tradycja europejska za cel sam w sobie uważała społeczeństwo, toteż jednostka jest swego rodzaju narzędziem służącym do realizacji interesów ogółu, by posłużyć się terminologią Ayn Rand. Płatny urlop macierzyński czy państwowe ubezpieczenia zdrowotne są już normą, nikt nie podejrzewa, że ich istnienie jest drogą do socjalizmu, bardziej już troską o dobro wszystkich obywateli. Historia Stanów Zjednoczonych jest nieco inna. Powstanie tego państwa było odpowiedzią na ucisk ze strony państwa kolonizatora, stąd tak ważny pierwiastek wolności, a co za nią idzie federalizacji, dużej autonomii stanów i indywidualnej wolności jednostek. Wszystko pozostałe, łącznie z wyższymi podatkami, wzrostem wydatków publicznych i rozrostem państwa opiekuńczego jest daleko idąca nadbudową, w której niektórzy mogą dostrzec ,,czerwony sen Ameryki”. Inaczej mówiąc, konstytucja amerykańska w centrum stawia jednostkę, traktując ją jako cel sam w sobie, której państwo nie może nałożyć powinności (łącznie z tymi ekonomicznymi) wbrew jej woli. Oczywiście te wartości również ewoluują mniej więcej od czasów Roosvelta, gdzie keynesizm był religią, a roboty publiczne gwarantujące pełne zatrudnienie normalnością, ale każde takie odstępstwo jest przez część tych bardziej tradycyjnych Amerykanów wciąż krytykowane i przybliżające ich ,,kraj wolności” do socjalizmu właśnie, pod niepozornie brzmiącą etykietką etatyzmu. Umorzenie długu studenckiego, płatne urlopy macierzyńskie, publiczne inwestycje w infrastrukturę transportową, rozszerzenie ubezpieczeń zdrowotnych czy nakaz noszenia masek na terenach federalnych to tylko niektóre z obietnic, które chce zrealizować Biden, a które mogą kojarzyć się tej części Amerykanów jednoznacznie, nawet jeżeli to nieprawda.
Stwierdzenie Bidena podczas inauguracji, że demokracja zatriumfowała, odnosiło się do wydarzeń z przed dwóch tygodni, gdzie tłum wdarł się do siedziby Kongresu, ale zabrzmiało jakby zatriumfowała dlatego, że to on wygrał wybory. Taka wypowiedź raczej nie służy koncyliacji. Może rozjuszać już nie tylko dlatego, że jest arogancka, ale dlatego, że jest niezgodna z prawdą. Przez ostanie cztery lata Trump nie wprowadził dyktatury, a populizm, który uprawia, wpisuje się w reguły demokracji. Zresztą populizm to w dużym skrócie mówienie tego, co wyborcy chcą usłyszeć. Stąd można wywnioskować, że według zwolenników Bidena, populizm Trumpa był nie do zaakceptowania, bo zwracał się nie do tych Amerykanów, do których powinien, jak to określiła Hilary Clinton, do pożałowania godnego elektoratu. Natomiast populizm Bidena jest poprawny, bo mówi to, co chce usłyszeć liberalno – lewicowy elektorat.
Zresztą demonizowanie ludzi popierających Trumpa wydaje się być złym kierunkiem w zrozumieniu szerszego zjawiska jakim jest trumpizm, który wniknął w szeregi Republikanów. Jeżeli dzisiejsi Republikanie nie przypominają tych, których Biden pamięta z lat. 70 i 80., to może głównie dlatego, że retoryka Demokratów skręciła w lewo, a trumpizm jest odpowiedzią na politykę prowadzoną od dobrych kilkunastu lat w USA, z Obamą na czele, czyli coś co bardziej tradycyjna część Amerykanów nazywa, słusznie lub nie, socjalizmem. W kraju, którego fundamentem założycielskim, w dużym skrócie, jest wolność, zaznaczająca się m.in. w wolności słowa, własności prywatnej, niskich podatkach i prawie do posiadania broni, reformy typu Obamacare, nie mogą być inaczej interpretowane. Może nie jest więc tak, że to Trump stwarza lub podsyca antagonizmy, ale są one wynikiem prowadzonej od kilku lat polityki, a jak pokazują wybory do Kongresu, amerykański system lubi równowagę. Odpowiedzią na skręt w lewo partii Demokratycznej, jest skręt w prawo partii Republikańskiej. Jeżeli uznać, że zwolennicy Trumpa czy Teda Cruza są radykalni, to w ramach uczciwości, trzeba to samo powiedzieć o zwolennikach Bernie’go Sandersa.
Wydarzenia z 6 stycznia, oprócz swojego tragikomicznego przebiegu, ukazały jak w soczewce to pęknięcie Ameryki na pół w kwestii wyznawanych wartości, odbieraniu rzeczywistości, pojęciu prawdy czy sprawiedliwości. Zarówno jedna, jak i druga strona są gotowe za to walczyć, traktując to jako priorytet w postaci fundamentu, na którym powinna opierać się demokracja. Ta rozbieżność wydaje się być murem, przez który nie da się przebić, szczególnie kiedy adwersarzy nazywa się ,,rodzimym terroryzmem”. Stąd pompatycznie brzmiący ekumenizm proponowany przez Joe Bidena, nic nie znaczy, oprócz kreacji pod nazwą ,,pojednanie”, którą się ubiera dla zachowania cywilizowanych pozorów męża stanu. Smutna kontestacja jest taka, że Stany Zjednoczone raczej nie przestana być podzielone tylko dlatego, że prezydentem został Joe Biden.