Data napisania:14.05.2021

Temat opłaty reprograficznej wraca hałaśliwie nieprzyjemnym echem. A wszystko za sprawą Ilony Łepkowskiej, królowej polskich seriali, która w ostatnim czasie udzieliła kilku osobliwych wywiadów, i przypomniała, będąc gorącym zwolennikiem, o nowym niechlubnym podatku.

Przypomnijmy, ustawa o podatku od urządzeń elektronicznych pojawiła się jakiś czas temu za sprawą Piotra Glińskiego. Minister Nauki i Dziedzictwa Narodowego wpadł na genialny pomysł, aby wprowadzić tzw. podatek od urządzeń elektronicznych za tzw. ,,dozwolony użytek” tak, by ze względu na fakt powielania różnego rodzaju treści, artyści nie byli stratni. Innymi słowy, pieniądze z dodatkowej opłaty miałyby trafić na konto artystów, którzy czy to w wyniku pandemii, czy też tak po prostu, potrzebują wsparcia w postaci zapomóg, bo doświadczają problemów finansowych. Ktoś złośliwy mógłby stwierdzić, że ktokolwiek, kto ze swojej pracy nie czerpie dostatecznych korzyści finansowych i w konsekwencji musi dotować go państwo, powinien zmienić zawód. W Polsce każdy normalny człowiek jak nie ma pieniędzy, bo bądź to nikt nie jest zainteresowany jego twórczością na wolnym rynku, bądź stracił pracę, to szuka kolejnej, nawet poniżej swoich kwalifikacji. W najgorszym wypadku zwraca się o pomoc do opieki społecznej. Ale nie artyści, oni z racji swojej wyjątkowej i, dodajmy to, ciężkiej pracy, powinni być dotowani przez resztę społeczeństwa, które takich przywilejów nie posiada. Przynajmniej tak powinien wyglądać zdrowo urządzony świat według pani Łepkowskiej. Przywileje w Polsce posiadała szlachta, czy teraz ten stan zastąpili artyści? I nie chodzi tutaj, by deprecjonować pracę wszelkiego rodzaju artystów. Ich praca jest równie ważna, jak kapitał kulturowy. Z tym, że nie może się to odbywać kosztem, dajmy na to, pracownika budowy, nauczyciela czy pielęgniarki. Niestety, trudno oprzeć się wrażeniu, że po prostu, według pani Łepkowskiej, dobrobyt niechcianych i zapomnianych artystów, publicystów, eseistów etc. jest tak istotny, że przymusowa opłata nie tyle powinna, co musi zostać wprowadzona. Nawet gdyby miałoby odbywać się to kosztem logiki i ludzi, którzy takich przywilejów nie posiadają, a dokładnie, nie posiadają orędowników w swojej sprawie, którzy gotowi są stanąć w ich imieniu. 

W zawód artysty, co prawda, wpisuje się ryzyko nie otrzymywania propozycji roli, angażu, czy też prozaicznego, ale częstego, braku zainteresowania odbiorców, ale o tym co bardziej świadomy powinien zdawać sobie sprawę, zanim wstąpi na ścieżkę tego niepewnego zawodu. Z drugiej strony, jeżeli naprawdę jest tak źle i konieczne jest wsparcie tychże artystów, to już lepszym rozwiązaniem, a przynajmniej mniej demagogicznym, byłoby utworzenie, dajmy na to, specjalnego funduszu czy czegoś w tym rodzaju, na który składaliby się ci artyści, którym bardziej się powodzi. Dodatkowo, każdy dobrowolnie, jeśli miałby taką ochotę, mógłby uiścić datek na rzecz tychże. Miałoby to więcej sensu, niż opodatkowywanie kolejnych urządzeń, które mają dużo więcej funkcji, niżeli odtwarzanie filmu, muzyki, czy książki.

Natomiast, jeżeli chodzi o sam ,,dozwolony użytek”, to jest on naturalną konsekwencją zakupu, jest to nic innego jak prawo do własności. Nabywca, który zakupił jakąś książkę czy film może nim dysponować w dowolny sposób, bez względu czy to będzie pożyczenie lektury koledze czy podzielenie się dostępem do Netflixa z rodziną. Każda z tych rzeczy to towar, który nabywa się za pieniądze, a nie dostaje za darmo. Innymi słowy towar ma określoną cenę ustanowioną na rynku, w którą wchodzi, jak np. w przypadku książki: koszt druku i oprawy, dochód wydawcy, marża księgarza i dystrybutora, VAT i honorarium autora, a więc w zasadzie wszystko to, co jest potrzebne do wyprodukowania jej, a nawet więcej. Nie ma powodu by płacić kolejną daninę tylko dlatego, że ktoś ewentualnie może powielić dzieło, bo ,,dozwolony użytek”. Dozwolony dlatego, że ktoś to kupił, a nie ukradł! Oczywiście istnieje potencjalne ryzyko, że ktoś może nielegalnie wejść w posiadanie jakiegoś dobra. Tylko, że piractwo, w dobie platform streamingowych to już naprawdę egzotyka, raczej ewenement niż norma, zarezerwowana dla koneserów, oldskulowych szabrowników. Stąd też racjonalizowanie podatku faktem ewentualnego powielania twórczości jest absurdalny i świadczy tylko o tym, że nie da się go obronić w sposób nie odbiegający od logiki. Zgodnie z nią, jeżeli ktoś już uiści dodatkowe pieniądze na sprzęt, za pomocą którego rzekomo może powielać czyjąś twórczość, to paradoksalnie, w pewnym sensie, otrzymuje na to akcept. Z drugiej strony, w jaki sposób zweryfikować przy akcie kupna, ile razy nabywca danego dobra zamierza pożyczać, odstępować czy powielać? Czy ma podpisywać specjalną umowę, zobowiązanie pod groźbą kary, i odpowiednio do deklaracji, zapłacić kwotę powiększoną o podatek? Czy może już bez względu na to, wystarczy domniemanie co do ewentualnego powielenia?

Zresztą argumenty jakimi posiłkuje się pani Ilona Łepkowska są, delikatnie mówiąc, osobliwe, co też trafnie wypunktował redaktor Robert Mazurek w radiu RMF FM. Jak na przykład ten, że taka opłata byłaby zabezpieczeniem artysty przed powielaniem jego dzieł, albo o tym, że przecież taka opłata już istnieje, więc co za różnica, można ją rozszerzyć. Zresztą, jak twierdzi scenarzystka, nikt tego nie odczuje. Wspaniale! Nikt tego nie odczuje, chyba tylko dlatego, że tak powiedziała Pani z telewizji. Szkoda, że to założenie życzeniowe. Dla kogoś, komu ciężko jest kupić sprzęt elektroniczny bez korzystania z systemu ratalnego, ten argument na pewno wyda się racjonalny. Sam nie mam, artystów niszowych, których mam in spe sponsorować: nie słucham, nie oglądam, nie podziwiam, ale co mi tam, dorzucę im się do portfela, skoro Pani z telewizji mówi, że nie odczuję, to nie odczuję. Innym, nie mniej osobliwym, argumentem jest ten, że przecież opłata reprograficzna już istnieje, obejmuje m.in. płyty CD, DVD, pendrajwy, mp3, dyski twarde i kasety magnetofonowe, więc co za problem rozszerzyć ją o tablety, laptopy czy smartfony(choć one nie pojawiają się expressis verbis w ustawie, co nie zmienia faktu, że podatek ich nie obejmie, skoro jest tam zapis o urządzeniach tabletopodobnych), a nawet papier ksero. No tak, skoro coś już ktoś kiedyś uchwalił(nie zawsze mądrze), to co za problem rozszerzyć to o kolejne zobowiązania. Żaden. Poza tym, nikt tego nie odczuje.  A i, last but not least, w innych cywilizowanych krajach taka opłata funkcjonuje. No jeszcze bardziej wspaniale, chciałoby się rzec! Przede wszystkim to Polska nie musi wszystkiego kopiować z krajów ,,cywilizowanych”. Ale jeżeli już ewentualnie musi, to niektóre cywilizowane kraje, na przykład, takiej opłaty nie wprowadziły. I co teraz? Argument traci na znaczeniu, umiera śmiercią upośledzonej dialektyki. No chyba, że te, które wprowadziły są bardziej cywilizowane od tych, które nie wprowadziły. Wtedy ma to sens.

Jakby tego było mało, a show must go on, odbyła się też konferencja artystów polskich w sprawie opłaty reprograficznej. Padły tam w zasadzie podobne argumenty urozmaicone takimi smaczkami, jak np. urządzenia bez platform streamingowych i twórczości artystów to elektrośmieci. Umknął jednak konferencyjnym artystom fakt, że dostęp czy to do Netflixa, czy Spotify’a, czy nawet Audioteki trzeba sobie kupić, nie ma ich w pakiecie ze smatfonem czy dowolnym innym sprzętem. Mało tego, artyści mają wolny wybór czy umieścić tam swoje dzieło czy też nie. Jeżeli decydują się na to, ale jednocześnie utrzymują, że są stratni, to logicznym byłoby procesować się lub negocjować warunki właśnie z tymi platformami, a nie nakładać kolejne obciążenia na podatników.

A pomijając już absurdy, to artyści z całym szacunkiem i uznaniem, jaki się im zapewne należy, nie mają prawa do czerpania owoców z pracy innych, mniej ,,twórczych” ludzi. Prawo jednego człowieka nie może odbywać się kosztem innego, inaczej nie jest prawem, a uzurpacją.