Najnowszy film Christophera Nolana to nie tylko świetne widowisko, ale też przede wszystkim próba zrozumienia człowieka, który przyczynił się do zbudowania najgroźniejszej niszczycielskiej broni na świecie. Postrachu, który ciąży na ludzkości od końca II wojny światowej. I, tak jak to pada w filmie, z jednej strony jest to broń, która może zniszczyć świat, z drugiej gwarant stabilizacji i pokoju. Na pewno zaś jest to gamechanger obowiązujących reguł.


Film składa się z trzech osi czasowych, z czego przewodnią jest postawienie Roberta J. Oppenheimera przed komisją. To tutaj niedawny bohater pod zarzutem zdrady odzierany jest z godności. Atmosfera przesłuchania jest tak bardzo ofensywna jakby Oppenheimer już był winny, wystarczy tylko znaleźć odpowiednie dowody. A przypomnijmy, są to czasy makkartyzmu, gdzie każdy, kto jest niewygodny może zostać zdyskredytowany za rzekome powiązania z komunistami. Oppenheimer więc za sprawą swoich młodzieńczych fascynacji staje się łatwym łupem, szczególnie dla ludzi małostkowych i mściwych, którzy za wszelką cenę chcą go upokorzyć w oczach opinii publicznej.


Ekranizacja obfituje w liczne retrospekcje, coś na kształt notki biograficznej z najważniejszymi wydarzeniami z życia. Mnogość nazwisk pojawiających się na ekranie może początkowo przytłoczyć, zwłaszcza niewtajemniczonych w świat naukowy. Poznajemy tam nie tylko wybitnych fizyków, ale też przyjaźnie i pierwsze fascynacje miłosne Oppenheimera. Okres poprzedzający II wojnę jest równie ekscytujący, co niepokojący. Z jednej strony jest to epoka żywa intelektualnie, pojawia się kubizm, freudyzm czy marksizm, z drugiej czas pełen lęku o przyszłość za sprawą powstających totalitaryzmów. Patologiczny nacjonalizm unicestwia dawny kosmopolityzm. W świecie naukowców oznacza to, że dawni partnerzy w próbie zrozumienia świata często stają do walki naprzeciwko siebie. Ale jest to też czas, który stwarza ogromne możliwości dla naukowców pokroju Oppenheimera. Przeciągająca się totalna wojna wywiera presję na rząd Stanów Zjednoczonych do stworzenia broni na tyle potężnej, by raz na dobre unicestwić wroga. W tym celu powstaje Projekt Manhattan, a Oppenheimer zostaje mianowany dyrektorem naukowym i otrzymuje wyjątkowe warunki do pracy, łącznie z angażem wybitnych naukowców i miejscem jakim jest specjalnie zaprojektowane na ten cel miasteczko na odludziu w Los Alamos.


Miesiące intensywnych prac zostają zwieńczone sukcesem, a udany wybuch bomby (Trinity) na pustyni w Nowym Meksyku już niedługo ma zakończyć działania wojenne. Chwila radości jednak nie trwa długo, szybko przychodzi refleksja. Po kapitulacji nazistowskich Niemiec, zrzucenie bomby na Hiroszimę i Nagasaki w sierpniu 1945r. kończy wojnę tysiącem prochów niewinnych japońskich cywili. Trauma pozostaje w świadomości ludzi przez kolejne dziesięciolecia, co między innymi świetnie przedstawił w filmie ,,Hiroszima, moja miłość” Alain Resnais.


Czy dzieło zniszczenia w dobrej sprawie jest święte jak dzieło tworzenia? Oppenheimer nie zrzucił bomby, ale ją stworzył. Dał śmiercionośną oręż do ręki politykom. Czy można jednak winić kogoś, kto wymyślił nóż, albo wynalazł dynamit? Prawdą jest, że od początku wiedział nad czym pracuje. Nie byłoby Projektu Manhattan, gdyby Hitler z sojusznikami nie wywołali wojny światowej. Więc nawet jeżeli kierowała nim niczym niepohamowana pycha naukowca dążącego do realizacji dzieła swojego życia, to też chęć zakończenia okrutnej wojny pochłaniającej miliony istnień. Ze względu na pochodzenie jego i części innych naukowców szerzący się antysemityzm, którego konsekwencją była zagłada Żydów w Europie jeszcze bardziej mobilizował do zakończenia tego nazistowskiego koszmaru (bomba pierwotnie była wymierzona w III Rzeszę, po kapitulacji rozważano użycie jej na Japonię), nawet kosztem nieprzewidzianych konsekwencji.


Oppenheimer w całym swym nieszczęściu przypomina Raskolnikowa z powieści Dostojewskiego. W pewnym momencie ideał rozbija się o rzeczywistość, a nadczłowiek okazuje się być śmiertelnikiem przerażonym konsekwencjami swoich czynów. Uśpione sumienie uderza z podwójną mocą. Tak oto amerykański Prometeusz dał politykom broń, która zmienia wszystko, może zniszczyć dotychczasowy świat, a w dodatku nie ma nad nią kontroli. Oppenheimer rozdzierany poczuciem winy, zamiast dumy czuje bezsilność i przygnębienie. Jego tragedia polega na tym, że bardziej przypomina naiwnego naukowca, niż pragmatycznego polityka (w ogóle w filmie świat polityki przeplata się ze światem nauki, choć są to światy o różnym poczuciu moralności. To rozszczepienie dobrze widać w wątku poświęconym Lewis Straussowi, szefowi Komisji Energii Atomowej ubiegającego się o stanowisko w administracji prezydenta Eisenhowera). To co dla Trumana jest naturalną konsekwencją wojny, dla Oppenheimera jest tragedią, do której przyłożył rękę. Chciał być sławny ze względu na swoje dokonania, a został zapamiętany jako ,,niszczyciel światów”. Największe osiągnięcie życia, na które ciężko pracował, okazuje się jego przekleństwem i powodem ogromnego poczucia winy, a to czyni go chociaż wybitnym, to przede wszystkim przytłumionym własną moralnością naukowcem.

Źródło: Uniwersal Pictures