
W konsekwencji pogarszających się sondaży Szymon Hołownia i Władysław Kosiniak – Kamysz jakiś czas temu postanowili, że będą wspólnie startować do wyborów jako Trzecia Droga.
Nie wszyscy wieszczyli sukces tej koalicji, bo pozornie też tych partii nic nie łączy (choć mogą być dla siebie uzupełnieniem: PSL ma poparcia na wsi, Polskę 2050 popierają ludzie z mniejszych i większych miast), oprócz oczywiście odsunięcia PiS od władzy. Co w zasadzie jest wspólne dla całej demokratycznej opozycji, jednak oddanie się pod przywództwo Donalda Tuska (a tym w rzeczywistości byłaby jedna lista) oznaczałoby marginalizację mniejszych partii i w dalszej kolejności być może anihilację. Dlatego też panowie postanowili działać na własną rękę. Wszystko szło zgodnie z planem, do czasu marszu 4 czerwca. To znaczy najpierw PiS wpadł na pomysł powołania komisji przeciw wpływom rosyjskim, co ostatecznie przyczyniło się do frekwencyjnego sukcesu platformerskiej manifestacji. Od tego czasu słupki poparcia dla Trzeciej Drogi sukcesywnie topnieją i nie ma pewności czy zielono-żółta koalicja przekroczy próg wyborczy.
Atmosfera staje się coraz bardziej nerwowa, do wyborów zostało relatywnie niewiele czasu i last but not least trzeba układać listy wyborcze. PSL jako partia wyjątkowo pragmatyczna i doświadczona politycznie (w końcu na scenie politycznej, nie licząc PRL-u, jest od początku istnienia III RP) potrafi manewrować w taki sposób, by za wszelką cenę przekroczyć próg wyborczy. A skoro nie wchodzi w grę zarejestrowanie się z Polską 2050 na jednej liście partyjnej, co zmniejszałoby próg do 5%, próbuje dokooptować do partii ludzi rozpoznawalnych na tyle, by bez problemu dostaliby się do sejmu. Są wśród nich członkowie Porozumienia jak Magdalena Sroka, czy też Artur Dziambor – Wolnościowiec, który odszedł z Konfederacji. To z oczywistych względów nie podoba się Hołowni, który chce bronić swoich miejsc na listach, co do których było już porozumienie. Poza tym dostrzega ryzyko w tym, że nowych twarzy nie zaakceptuje ich elektorat, który chciał partii świeżej, a i tak już musiał przełknąć super establishmentowy PSL.
Teoretycznie nie ma jeszcze zarejestrowanych list wyborczych, więc panowie mogliby się rozstać, ale to też nie jest tak oczywiste i łatwe rozwiązanie. PSL bez Hołowni bardzo możliwe, że nie przekroczyłby progu wyborczego, więc jak nie Polska 2050 to Kosiniak – Kamysz pewnie musiałby dogadywać się z Tuskiem, a to byłoby w pewnym sensie upokarzające i bez gwarancji pewności biorących miejsc na listach. Hołownia z kolei ma jakieś tam poparcie, choć też balansujące na granicy, ale co bardziej istotne nie ma struktur i pieniędzy z budżetu, jak w przypadku PSL. To jest też powód, dlaczego nie chce startować z jednej listy partyjnej. Koalicja to wyżej zawieszona poprzeczka, ale w takim układzie, w przeciwieństwie do pierwszego wariantu, obie partie otrzymują subwencję. Hołownia co prawda startując z list PSL mógłby ewentualnie liczyć na dobrą wolę swojego koalicjanta, ale byłoby to dość naiwne i mało poważne myślenie.
Po kilku dniach publicznego prania brudów panowie chyba doszli do jakiegoś konsensusu, w każdym razie jak zapowiedzieli na wspólnej konferencji rozwodu na razie nie będzie. Zdali sobie sprawę, że choć jest to burzliwa relacja, to prawdopodobnie w tych okolicznościach najlepsza dla obu stron. Rozstanie mogłoby już całkowicie zniechęcić do nich wyborców, zmęczonych permanentnym niezdecydowaniem liderów i brakiem konkretów. Inna sprawa, że wzajemne obrzucanie się błotem w mediach też nie koniecznie wzbudza zaufanie i sympatię wyborców. No ale to już się okaże w październiku. A wcześniej chwila próby jaką będzie kolejny marsz organizowany przez Platformę.