
Szymon Hołownia wszedł w rolę marszałka Sejmu z przytupem, robiąc przy okazji niezłe show. Cięte riposty i medialny styl bycia przyczynił się do popularności obrad parlamentarnych jak gdyby były programem rozrywkowym w telewizji komercyjnej. Ponoć ma porównywalne zasięgi do patostreamów na YouTubie, co zobowiązuje.
I choć na sali wrze, to Hołownia pomimo usilnych prób polityków PiS-u wyprowadzenia go z równowagi, zachowuje spokój i powagę urzędu. Jest przygotowany, zna przepisy, potrafi grzecznie choć uszczypliwie odpowiedzieć czy przywołać do porządku. Niemal zaraz po zaprzysiężeniu ogłosił, że barierki spod Sejmu zostaną rozmontowane, a zamrażarka ustaw z hukiem wyleci z jego gabinetu. Teraz jeździ po Polsce z lekcjami obywatelskimi i prowadzi podcast, przez niektórych prześmiewczo nazywany sejmflixem. Bez względu jednak na nazwę trzeba przyznać, że sam pomysł jest dowodem na to, że Hołownia wyróżnia się na tle większości polityków znajomością współczesnych realiów. Nie ma wątpliwości, że te dwa lata w roli popstar marszałka mają być jego trampoliną do dużego pałacu. Tylko czy bezpłciowość poglądowa Hołowni na dłuższą metę nie będzie uciążliwa, w końcu będzie musiał zająć jakieś stanowisko w bardziej kontrowersyjnych sprawach. Dzisiaj jest idealnym liderem swojej partii, która w swoich szeregach zdążyła już pomieścić polityków chyba z wszystkich opcji, ale to jego lawirowanie może w dłuższej perspektywie być bardziej balastem niż atutem.
Nawet teraz nie cieszy się bezwarunkową aprobatą. Z jednej strony, co zrozumiałe, krytykują go politycy PiS, ale okazuje się, że ta niespodziewana popularność zaczyna też przeszkadzać drugiej stronie. A dokładnie Donaldowi Tuskowi, który niezaprzeczalnie blednie w cieniu kolejnych konferencji prasowych marszałka. A że nie może bezpośrednio na niego wpłynąć, czyt. ustawić do szeregu lidera Polski 2050, bo jest to ewidentnie poza jego zasięgiem, postanowił nie siedzieć bezczynnie i wystąpić z własnym, przykuwającym uwagę, przekazem.
A tym komunikatem do ludu miast i wsi miały być działania przyszłego rządu, a dokładnie „zemsta’’. Oczywiście nie na marszałku Hołowni, przecież nie przystoi na początku podcinać skrzydeł koalicjantowi. Rewanżyzm ma być, zgodnie z umową podpisaną jakiś czas temu, wymierzony w polityków Prawa i Sprawiedliwości. Z tej okazji premier in spe zapowiedział powołanie trzech komisji śledczych: ds. Pegasusa, wyborów kopertowych i afery wizowej.
Pierwsza dotyczy nielegalnych podsłuchów polityków opozycji, ale też ludzi nieprzychylnych PiS-owi. Takie polskie Watergate, bo inwigilowany był m.in. szef sztabu wyborczego PO Krzysztof Brejza.
Druga sprawa dotyczy oczywiście wyborów kopertowych, które się nie odbyły. Oprócz wyrzuconych pieniędzy, które zostały wydane na wydruk kart wyborczych, niejasna jest sprawa wysyłania wrażliwych danych wyborców przez nieodpowiednio do tego zabezpieczone narzędzia.
Trzecia afera jest najświeższa i jest związana z nie do końca legalnym przyznawaniem wiz dla wybiórczo wybieranych osób za pieniądze.
Te afery bez wątpienia należało by wyjaśnić. Tylko czy pomysł powołania ich w tym samym czasie nie rozmyje uwagi?
Ale na to obecna większość parlamentarna też ma sposób, a mianowicie powołać ich jeszcze więcej, tylko być może w większych odstępach czasowych. Pojawiają się zapowiedzi komisji do wyjaśnienia działań rządu podczas pandemii i napływu zboża z Ukrainy (bez wątpienia Konfederacja ma ich poparcie, a może nawet sama będzie inicjatorem takich komisji), przyznawania grantów przez NCBiR czy ogólnie rzecz ujmując ładu konstytucyjnego, który w trakcie rządów PiS został naruszony.
I nie chodzi już o to, że nie powinno się rozliczać rządów poprzedników, bo one jak najbardziej są uzasadnione. Większy sceptycyzm budzi ich skuteczność. Nie dlatego, że zajmą się nimi nieudolni politycy nowego rządu, ale dlatego, że zazwyczaj komisje śledcze w Polsce nic merytorycznego nie wnoszą, oprócz chwilowego wzmożenia mediów i symbolicznych igrzysk dla wyborców. Nie mogą nikogo ukarać ani skazać, wydają jedynie raport na zakończenie swoich prac. Rzetelnie zebrana dokumentacja co prawda może posłużyć do postawienia w przyszłości zarzutów czy aktu oskarżenia, ale to jaki będzie rezultat danej komisji dopiero się okaże. Do tej pory historia komisji śledczych, może z wyjątkiem Rywina, pokazały, że oprócz dużego szumu wokół siebie niewiele zdziałały.
Ale żeby nie było, że przyszły rząd tylko igrzyska, to Tusk zapowiedział też zgłoszenie ustaw, takich jak aborcja do 12 tygodnia, czy in vitro finansowane przez państwo. Ta druga raczej nie stanowi kontrowersji, została już nawet przegłosowana. Gorzej sytuacja się przedstawia jeżeli chodzi o wprowadzenie legalnej aborcji, tutaj nawet w przyszłej koalicji głosy są podzielone i mało prawdopodobne, że ta ustawa przejdzie. Last but not least nowa większość tak usilnie wzięła się do pracy, że w natłoku pracy zdążyła już zaliczyć wpadkę. Chodzi o ustawę dotyczącą niższych cen energii elektrycznej, która z jednej strony miała zaskarbić przychylność wyborców, z drugiej uderzyć w Orlen. Niechybnie w ustawie znalazł się zapis ułatwiający firmom energetycznym (ku ich zaskoczeniu) budowę wiatraków tuż pod oknami domów, a nawet, według niektórych opinii, możliwość dokonywania potencjalnych wywłaszczeń na ich cel, czym wzbudziła niemałe kontrowersje. Naiwnością ze strony przyszłej koalicji było umieszczać taki zapis, tym bardziej że efemeryczny rząd Morawieckiego oprócz zerowego VAT-u na żywność i wakacji kredytowych uważał ten temat za najistotniejszy. Stąd uważna lektura i wykrycie ewentualnych kontrowersji była pewna. Inna sprawa, że mieli wystarczająco dużo czasu, by się kwestią niższej energii zająć. Nowa większość teraz wycofuje się rakiem zapewniając o konieczności poprawy tego zapisu, ale niesmak pozostał. Tym bardziej, że nową ministrą klimatu w przyszłym rządzie ma być Paulina Hennig – Kloska, posłanka Polski 2050, która zdążyła pochwalić się pracą nad tym projektem na portalu X (dawniej Twitter).
Także choć nie ma jeszcze prawdziwego rządu, to zapowiedź jest intrygująca. Tylko jak to często bywa trailery nierzadko ciekawsze są od samego filmu. No chyba, że tego typu malkontenctwo sprawdza się w kinie, nie w polityce i rozczarowania przyszłym rządem nie będzie. Pewne jest na razie jedno, ocenić to będzie można dopiero wtedy, kiedy w końcu ten rząd powstanie. Do tego czasu musi wystarczyć trailer.