
Ostatnio trend tematem na polskiej scenie politycznej stała się Unia Europejska. W skrócie jest ona straszna, zbiurokratyzowana, ograniczająca suwerenność państw członkowskich, ale też stwarza bezpieczeństwo militarne i ekonomiczne.
Unia Europejska to w Polsce temat rzeka. Wcześniej była wyimaginowana wspólnota, tu jest Polska nie Unia, nie będą nam w obcych językach mówić jak mamy rządzić itp. Ostatnim czasem znowu wezbrało za sprawą niepokojących słów prominentnych polityków obozu rządzącego, o okupacji brukselskiej, twardych rozwiązaniach i nawiązań do brexitu jako przykładu suwerennej decyzji. Po wynikach badania opinii publicznej, w których zdecydowana większość Polaków chce zostać w UE, przekaz trzeba było jednak złagodzić, a nawet diametralnie odciąć się od opinii kolegów, kiedy kolejna próba ich trawestacji, łącznie z wyrwaniem z kontekstu, się nie powiodła. W tym celu głos zabrał sam Jarosław Kaczyński, a nawet Komitet Polityczny partii.
A skąd w ogóle takie wypowiedzi? A no stąd, że PiS ma kłopoty. Konsekwencją reform w sądownictwie i konfliktu w ich sprawie z UE, jest nie wypłacenie środków z Funduszu Odbudowy, a tym samym niemożność wdrożenia m.in. Polskiego Ładu. Poza tym w obliczu zbliżających się wyborów, nawet jeżeli w dalszej perspektywie, to główna partia rządząca będzie musiała zmierzyć się ze swoim dotychczasowym koalicjantem, czyli Solidarną Polską Zbigniewa Ziobry, o pozyskanie wyborców. A co za tym idzie grać taką samą karta, tj. antyunijną. A może nawet ją przelicytować, choć to nie łatwe zadanie, do boju ponownie ruszyli Janusz Kowalski i Patryk Jaki, a jak wiemy to gracze wagi ciężkiej.
Z tego względu wydaje się, że wypowiedzi takich polityków jak Marek Suski czy Ryszard Terlecki nie były ich osobistą niesubordynacją wobec oficjalnej polityki PiS i nie nastąpiły bez konsultacji z Jarosławem Kaczyńskim. Problem polega na tym, że po raz kolejny politykę wewnętrzną, rozgrywa się kosztem zagranicznej. Konsekwencje mogą być tragiczne. I nie tylko dla Polski, ale rykoszetem może odbić się to też na Prawie i Sprawiedliwości, bo mimo innych intencji, polexit może przytrafić się przy okazji. I może co do zasady Polacy chcą być w Unii, ale opinia większości na pstrym koniu jeździ i w zależności od tego jak szczegółowe pytanie się zada, może okazać się, że jednak nie są tak bardzo przywiązani do tej deklaracji. Jeżeli UE zrówna się z LGBT bądź kontrowersyjną polityką klimatyczną, odpowiedź może być inna, a przywiązanie mniejsze. A nie ma Unii nie ma pieniędzy na dalszą rozbuchaną politykę obozu rządowego. Stracą beneficjenci naszej obecności we wspólnocie, np. rolnicy, czyli w głównej mierze elektorat PiS, a to może pociągnąć odpływ zawiedzionych głosów i w konsekwencji utratę władzy.
Bo Unią można straszyć, ale bardziej w kategoriach kulturowych, tzw. zgniłego Zachodu, a nie na serio. Znaczna część elektoratu Prawa i Sprawiedliwości, przywiązana do tradycji i religii nie chce progresywnych idei na swoim podwórku, jak LGBT czy aborcja na życzenie, ale jak najbardziej jest zainteresowana korzyściami finansowymi wynikającymi z naszej obecności w UE. Stąd to balansowanie pomiędzy nienawiścią do struktur unijnych, a chęcią brania od nich pieniędzy. Jedno i drugie jest mu potrzebne do dalszego pomyślnego rządzenia.
Tę niezręczną dla PiS sytuację wykorzystuje teraz zręcznie Platforma Obywatelska. Pokrzykiwanie o tym, że PiS dąży do polexitu w końcu ma jakieś uzasadnienie, a nie jest tylko obsesją opozycji i pustym pohukiwaniem. Temat więc wrócił na wokandę, tym razem głośniej uderzając w bębny. Na spotkaniu podczas konwencji krajowej w Płońsku Donald Tusk, cynicznie czy z rzeczywistej obawy, wywołał oponenta do tablicy i powiedział sprawdzam.
Ale zanim, to nie cofając się tak bardzo w przeszłość, dwa lata temu pomysł wpisania członkostwa do konstytucji przedstawił w Sejmie Władysław Kosiniak-Kamysz. Wówczas ani PO ani PiS nie poparły tego projektu. Ówczesny lider Borys Budka uzasadniał tę decyzje tym, że nie przyłoży ręki do jakichkolwiek zmian w konstytucji (majstrowaniu przy niej) póki u władzy jest PiS. Zmiana lidera równa się zmiana zdania. Choć Donald Tusk na razie nie wspomina o wpisaniu obecności Polski w Unii Europejskiej do konstytucji, to chciałby utrudnić procedurę ewentualnego z niej wyjścia. Mianowicie zaproponował wpisanie do konstytucji procedury rozwiązania umowy międzynarodowej za zgodą dwóch trzecich, a nie połowy, jak jest do tej pory, posłów. Tutaj znów, warto przypomnieć, że obecne rozwiązanie, ułatwiające wyjście, jest skutkiem przegłosowania go w 2010 r. przez posłów PO, PSL i Lewicy. Jednak jak twierdzą dzisiaj posłowie tych partii wcześniej nie było takiego zagrożenia. Oczywiście nie było, bo wtedy to oni rządzili.
Pomijając intencję przewodniczącego, skoro politycy Platformy twierdzą, że ich oponenci notorycznie łamią konstytucję, to pomysł wpisania utrudnionej procedury wyjścia wydaje się być motywowany nie realną troską, a jedynie zagrywką marketingową. Co z tego, że taki zapis znajdzie się w konstytucji, skoro i tak, według opozycji, PiS jej nie przestrzega. Sam zapis w tym wypadku nic by nie gwarantował. Bardziej chodzi o to, że zgodnie z tą retoryką Platforma ma jawić się wyborcom jako wojownik o nasze członkostwo w UE. No bo, jeżeli PiS rzeczywiście chce obecności Polski we wspólnocie to zgodzi się na taki zapis, a więc możliwość opuszczenia szeregów unijnych zostanie znacznie utrudniona, co powinno uspokoić opozycję. Jeżeli zaś nie, to będzie doskonałym argumentem za tym, że PiS rzeczywiście ma zakusy do rozbratu, co nie spodoba się znacznej części elektoratu, a co za tym idzie w dalszej perspektywie poparcie dla PiS może stopnieć. A nawet jeżeli nie, to stawiając tak sprawę PiS znajduje się w opresji, więc w najgorszym przypadku ów propozycja jest neutralna dla Platformy, nic nie zmienia dla głównej partii opozycyjnej, może jedynie na niej zyskać.
Jedni politycy rozbitej Zjednoczonej Prawicy sugerują wyjście z Unii, by za chwile kolejni mieli to zakwestionować i zapewnić, że tak się nie stanie. Stąd obawy sporej części Polaków, że w końcu może do tego dojść. Wciąż pobrzmiewa echo historii Wielkiej Brytanii, której obywatele też nie chcieli, ale tak jakoś wyszło. To znaczy wyszło, po poprzedzającym wzmożonym okresie uderzania w antyunijne tony. Później przyszło zaskoczenie połączone z rozczarowaniem.
I to prawda, że jeżeli Polska ma być w Unii Europejskiej, to tylko dlatego, że chce w niej być, a nie dlatego, że nie może z niej wyjść, bo procedury wyjścia to uniemożliwiają. Skoro Polacy decydowali w referendum o członkostwie, to powinni mieć też taką możliwość przy ewentualnym wyjściu ze wspólnoty. W demokratycznym państwie powinna być to logiczna zależność. W sytuacji, w której to politycy zgodnie z linią partyjna, a nie głosem obywateli, o tym decydują, ci drudzy pozbawiani są swoich praw. Stąd rozsądne wydaje się przeprowadzanie referendum w tej sprawie, ale już niekoniecznie parlamentarna większość 2/3.

Z drugiej strony może być tak, że PiS nie ma intencji wyprowadzić Polski z UE, a jest to jedynie taka antyunijna retoryka skierowana do twardego elektoratu. Gorzej jak wymknie się spod kontroli, a retoryka trafi na podatny grunt i przekona nieprzekonanych. I w tym przypadku referendum mogłoby być bronią obosieczną. Stąd być może ten bezpiecznik proponowany przez Tuska. Jednak jakkolwiek głupia, zindoktrynowana i krótkowzroczna to jednak decyzja ogółu społeczeństwa. Demokracja rządzi się swoimi prawami, więc nawet jeżeli przyniesie to negatywne konsekwencje, to Polska powinna być w UE nie dlatego, że musi, ale dlatego, że chce w niej być głosem obywateli. Vox populi, vox Dei, jakby powiedział Klejstenes (tak naprawdę Alkuin, ale w tym przypadku nie ma to znaczenia).
A że lud może się mylić?
No cóż, trzeba to wliczyć w koszty demokracji.