Wybory zbliżają się coraz większymi krokami, a po stronie opozycji w dalszym ciągu mamy pat zjednoczeniowy. Ostatnio mogliśmy się o tym przekonać przy okazji konferencji liderów opozycji zorganizowanej przez byłych prezydentów Bronisława Komorskiego i Aleksandra Kwaśniewskiego. Nadzieje choć, co niektórych wielkie, okazały się płonne.

Szeroko pojęta opozycja zdaje sobie sprawę, że do pokonania PiS jej wiele brakuje, ale nie oznacza to jeszcze, że ma strategię jak te braki nadrobić. Albo inaczej, nawet jeżeli ma, to różni się ona w zależności od partii.

Platforma Obywatelska i Donald Tusk oczywiście rozwiązanie widzą w zjednoczeniu, bo z perspektywy największej partii jest to też najbardziej korzystne rozwiązanie. Od tych wyborów zależy być lub nie partii. Trzecie przegrane z rzędu wybory parlamentarne mogłyby oznaczać powolny rozkład Platformy, tak jak niegdyś SLD. Z tym, że dla pozostałych ugrupowań może to oznaczać albo anihilację poprzez wchłonięcie przez większego gracza, albo utratę wiarygodności a przez to elektoratu. Poza tym oprócz chęci trzeba przyznać, że Platforma w szczególnie nie zabiega o swoich koalicjantów, nie stara się ich w żaden sposób przekonać do wspólnych list. Jedynym wysnuwanym przez nich argumentem jest ten o odpowiedzialności za Polskę, która bez zjednoczenia opozycji będzie dalej demolowana przez Prawo i Sprawiedliwość. To trochę za mało, zważając na ryzyko współpracy z największą partią opozycyjną.

Chęć odsunięcia PiS od władzy nie jest tak silna w Polsce 2050 czy PSL, zwłaszcza że kosztem mogłaby być albo utrata wyborców, albo uzależnienie się od Platformy. Poza tym oprócz sloganów jak praworządność i proeuropejskość programy tych partii się rozjeżdżają. Szczególnie po ostatnim mocnym skręcie Platformy w lewo partie określające się jako konserwatywne mogą nie widzieć dla siebie tam miejsca. Samo odsunięcie PiS od władzy to trochę za mało by przekonać do siebie wyborców. Inna sprawa, że elektoraty tak łatwo się nie dodają. Nie wszyscy wyborcy opozycji, głosują na nią tylko dlatego, że nie jest PiS-em. Są też tacy, których przekonał ten lub inny lider czy polityk do swojej wizji państwa. W gruncie rzeczy po to istnieje pluralizm, by partie się różniły między sobą, przedstawiały inny plan na Polskę.

Doskonale zdaje sobie z tego sprawę Szymon Hołownia, który od podstaw budował swoje ugrupowanie na odcięciu się od polityki duopolu. Przez jedną głupią decyzję może stracić wszystko, dlatego akt zjednoczeniowy jest dla niego na razie odległą i kto wie czy realną przyszłością. A nawet jeżeli, to raczej nie u boku Platformy Obywatelskiej, która, według słów lidera, nie zamierza umieszczać na listach tych polityków, którzy są przeciwni aborcji.

Podobnie rzecz się ma w przypadku Władysława Kosiniaka-Kamysza. Lider ludowców woli być ostrożny do tego typu deklaracji zjednoczeniowych, bo jest świadomy, że jego konserwatywny elektorat nie jest otwarty na sojusz z lewicowymi postulatami, jak np. legalna aborcja. Miał okazję się o tym przekonać podczas wyborów do parlamentu europejskiego, z tym że wtedy chodziło o środowiska LGBT. Wówczas ,,tęczowy Włodek” stracił część wyborców na rzecz PiS. Tym razem nie zamierza popełniać tego błędu. Jednak wie, że jakiś akt zjednoczeniowy jest konieczny PSL-owi by utrzymać partię na powierzchni. Stąd chęć wspólnego bloku z Polską 2050 Szymona Hołowni, a może nawet z Jarosławem Gowinem.

Ostatnią szansą Platformy na zjednoczenie mogłaby być Lewica. Z tym, że jak na razie ani Włodzimierz Czarzasty, ani tym bardziej partia Razem nie palą się szczególnie do wizji wspólnej listy. Tym bardziej, że niegdyś liberalna Platforma dzisiaj upudrowana na socjalnie wydaje się środowiskom lewicowym niezbyt wiarygodna.  

Brak wspólnego programu można nadrobić emocjami, takimi jak np. zjednoczenie, ale to może zadziałać chwilowo, dlatego większym sensem byłaby ewentualna koalicja kilka tygodni przed wyborami. Dzisiaj oznaczałby po chwilowym wzniesieniu raczej porażkę niż genialną strategię. I last but not least nie jest pewne czy w ogóle akt zjednoczeniowy okazałby się sukcesem wyborczym.

W dalszym ciągu nie ma konsensusu co do przyszłych list. Dwa możliwe warianty, to dwie, albo trzy listy i nie wygląda na to, że w najbliższej przyszłości miałoby się to zmienić. I być może zamiast skupiać się na jednej liście wyborczej, lepiej byłoby dogadywać się w kwestii ewentualnej koalicji po wyborach. W przypadku, gdyby PiS nie zdobyło większości, opozycja byłaby na wygranej pozycji, a i realizacja programów poszczególnych partii mogłaby odbywać się bez wzbudzania podejrzeń elektoratów.