Data napisania:17.06.2021

W walce o hegemonię, zjednoczenie Niemiec i ugruntowanie swojej władzy, Bismarck prowadził politykę strategiczną. Na przykład, żeby rozpracować armię austriacką, z którą Prusy walczyły o objęcie przywództwa, zaproponował im wspólną wojnę przeciwko Danii. Nie dość, że zyskał pomoc militarną, to jeszcze przy okazji mógł ocenić jakość wojsk jeszcze koalicjanta, wkrótce wroga. Z kolei Austria nieuświadomiony w odpowiednim czasie błąd, okupiła stratą prestiżu i przegraną w walce o przywództwo w ramach zjednoczenia Niemiec. Podobny, choć mniej spektakularny poligon doświadczalny odbył się na lokalnym, polskim podwórku. Wybory w Rzeszowie to była kolejna możliwość sprawdzenia możliwości w ewentualnych konfiguracjach. I tak, z sukcesem zakończyła się ona dla opozycji, gdzie wygrana Konrada Fijołka, zapewne urośnie do roli symbolu i nadziei, że lokalne stanie się zwiastunem tego, co krajowe. Z gorszym zaś skutkiem dla Zjednoczonej Prawicy, która po raz kolejny już nie była zjednoczona i wystawiła dwóch konkurencyjnych kandydatów. W ogóle w tych wyborach wystąpiła pewna nadreprezentacja prawej strony (obok Marcina Warchoła i Ewy Leniart, kandydował z ramienia Konfederacji równie barwny, co kontrowersyjny, Grzegorz Braun), co nie służyło żadnemu z tych kandydatów. Mnogość rozproszyła elektorat, i w konsekwencji mamy wynik, jaki mamy. Z tym, że nie do końca jest to przegrana ZP. Przy okazji tych wyborów, Jarosław Kaczyński podobnie jak Bismarck (podobnie, bo jednak nie było to przez niego zaplanowane) miał okazję sprawdzić realne siły swojego wroga in spe. Kandydat Solidarnej Polski został namaszczony na następcę przez  poprzednika, Tadeusza Ferenca, poparty przez drugiego z koalicjantów, czyli Porozumienie, z kampanią w dużej mierze sponsorowaną przez Fundusz Sprawiedliwości, i co? I nic. To kandydat Prawa i Sprawiedliwości otrzymał drugi najlepszy wynik. To wyraźne utarcie nosa Zbigniewowi Ziobrze i jego formacji. Jarosław Kaczyński może śmiało dzisiaj powiedzieć: lepiej tak nie fikajcie, bo beze mnie macie nikłe szanse na jakąkolwiek wygraną.

Przy czym warto zaznaczyć, że rzeszowskie wybory to nie jest cud nad Wisłokiem. Wygrana opozycji w tym mieście nie jest aż tak nadzwyczajna. Co prawda, Podkarpacie jest zdecydowanie strefą propisowską, to jednak raczej w skali prowincji niż miast. Samorządy miejskie, i tutaj też nihil novi, sprzyjają raczej stronie proplatformerskiej. Nie inaczej jest w przypadku Rzeszowa. Natomiast zjednoczenie opozycji w tej sprawie, choć warto zaznaczyć, że to wybory personalne na szczeblu samorządowym, odniosło w końcu sukces, choć nie do końca jest pewne, czy w skali krajowej byłoby to do powtórzenia. Doświadczenie wskazuje, że niekoniecznie, ale wybory mają to do siebie, że jak prognoza pogody, są nieprzewidywalne. Innymi słowy, przesadny entuzjazm może odbić się czkawką w wyborach krajowych, czy to parlamentarnych czy prezydenckich, jeżeli Platforma nie znajdzie jakiegoś pomysłu na siebie. I nawet Donald Tusk nie pomoże.

A jak wiemy, wprost proporcjonalnie do topniejących sondaży Platformy, coraz głośniej słychać echa powrotu do polityki Donalda Tuska w imię walki o swoje dziecko, które według niektórych jej członków, jest prywatyzowane przez obecnego lidera. Platforma najpierw pod przewodnictwem Ewy Kopacz, później Grzegorza Schetyny i w końcu Borysa Budki znalazła się w dość nieciekawym położeniu. Bardziej równa do dołów sondażowych niż lidera partii opozycyjnej, do której aspiruje. I choć powrót założyciela Platformy rozbudza nadzieję co niektórych (niektórych, bo ewentualny come back może nie być korzystny np. dla Rafała Trzaskowskiego, który ma znacznie większe ambicje, niż administrowanie Warszawą, a silny przywódca – symbol, może stać się realnym zagrożeniem), to wydaje się, że jest to kolejne kokietowanie Tuska, z którego nic realnie nie wynika. Zresztą nie jest to nad wyraz szokujące, powrót do rodzimej polityki jest wysoce ryzykowny dla polityka jego formatu. Kiedy zostawiał partię była ona w szczycie świetności. Wygrywała wybory, miała najwyższe poparcie i wydawało się, że nie ma z kim przegrać. Dzisiaj nie przypomina dawnej świetności. Mało tego, nie wydaje się, że jeszcze ją odzyska, nawet po powrocie rycerza vel. dżokeja na białym koniu i symbolicznej wygranej w Rzeszowie. Z tego względu, że temperatura polityczna od tamtego czasu zmieniła się niemal o 180 stopni, prawa wyborcze uzyskali nowi młodzi obywatele, a narrację kreśli Prawo i Sprawiedliwość, podążając retoryką modną na świecie, w kierunku coraz większej ingerencji państwa w gospodarkę. Czy powrót konserwatywnego – liberała, nawet jeżeli najpopularniejszego w Polsce, zdoła odwrócić los PO? Sondaże poparcia, choć nie wygrywają wyborów, to jednak wskazują, że niekoniecznie.

To jeszcze nie koniec personalnych układanek i partykularnych interesów w polskiej polityce. Jak bumerang wraca sprawa Rzecznika Praw Obywatelskich. Wraz z upływającym czasem, coraz bardziej nerwowo, bo istnieje ryzyko, że powstanie wakat, bądź co bądź, istotnej instytucji występującej w obronie praw jednostki, albo, co równie niepokojące, zostanie wyznaczony arbitralnie ktoś, kto miałby pełnić jego obowiązki. Przypomnijmy, wyrokiem Trybunału Konstytucyjnego obecny Rzecznik, Adam Bodnar musi ustąpić z tej funkcji w połowie lipca(kadencja Bodnara skończyła się we wrześniu poprzedniego roku, jednak tradycją był sprawowanie tego urzędu do czasu powołania kolejnego.) No właśnie, z tym, że istnieje nie mały kłopot z jego powołaniem. Ile kandydatów, tyle nieporozumień. Jeżeli kandydat Platformy, to nie poprze go Zjednoczona Prawica. Jeśli obozu władzy, to nie ma na niego zgody opozycji. Jeśli Lewicy, to nie dość że na bakier z nim PiS-owi, to też potencjalnym sojusznikom, czyli braciom opozycjonistom. Jeżeli Konfederacji, to już w ogóle nie do zaakceptowania niemal dla wszystkich. I tak to się wesoło koło toczy, a Rzecznika jak nie było, tak nie ma.

Czy mnogość kandydatów, piąte podejście i trzeci wybór przez Sejm okaże się ostateczny? Lidia Staroń (poparta przez PiS i Kukiz’15, ale także dwóch posłów Porozumienia i trzech Konfederacji) co prawda pokonała prof. Marcina Wiącka – kandydata PSL –u (dla którego gotowość poparcia zadeklarowali posłowie Koalicji Obywatelskiej, Lewicy, PSL-u, a nawet pozostali posłowie Porozumienia), stosunkiem głosów 231 do 222, ale przegrała głosowanie w Senacie. Także spektaklu pod tytułem ,,RPO” ciąg dalszy nastąpi.  A szanse na to, że tym razem będzie to happy ending story wynoszą 50:50.

Tymczasem, w orwellowskim stylu, w Zjednoczonej Prawicy, tydzień bez niezgody jest tygodniem straconym, stąd po niedawnym rozejmie i podpisaniu Nowego Polskiego Ładu, znowu doszło do konfliktu. Najpierw Porozumienie wystawiło swojego kandydata (w tej roli Marek Konopczyński), co PiS zbył lekceważeniem w postaci wystawienia konkurenta, w postaci Lidii Staroń. Stąd w odwecie Porozumienie, lekko oburzone decyzją swojego większego koalicjanta, zadeklarowało poparcie prof. Wiąckowi. Lidia Staroń, której kandydaturę posłowie Porozumienia głosowali podczas zarządu partii i która to skończyła się przegraną, czuła się wykorzystana przez Jarosława Gowina do walki z PiS. No cóż, coraz bardziej przypomina to przepychanki dzieci w piaskownicy, niż poważne podejście do tematu instytucji ombudsmana. Z tym, że sama partia nie jest tak spójna jak chciałby jej lider, otóż wspomnianych już dwóch posłów się wyłamało i zagłosowało tak, jak większy koalicjant. To nie pierwszy w historii tej partii brak lojalności wobec Gowina vide Bielan, jego rokosz i zapowiedź nowej partii. To jedno. Inna sprawa, że jest to kolejne głosowanie, w którym PiS nie ma stabilnej większości, bo nie może liczyć na koalicjantów. Wcześniej Fundusz Odbudowy, do którego zastrzeżenia niemal od początku zgłaszała partia Zbigniewa Ziobry, później poparcie dla innego kandydata na prezydenta Rzeszowa, a teraz weto do wyboru RPO, zgłoszony przez gowinowców. Przegłosowanie kandydatury Staroń był możliwy tylko dzięki zbieraninie planktonu szabel. Niesubordynacji dwóch posłów Porozumienia, zapewne w wyniku potajemnych negocjacji w ramach doraźnych interesów – pozyskania trzech głosów Konfederacji i posłów niezrzeszonych i zawarcia porozumienia z kukizowcami. Nie brzmi to na sprawne sprawowanie władzy, a na pewno nie do tego aspiruje Kaczyński. Także Zjednoczona Prawica trwa, ale bliżej jej do separacji, niż odnowienia przysięgi.

W dużym skrócie, ku zawodowi opozycji, Rzeszów to nie cała Polska, a poparcie jednego kandydata to nie wspólne układanie list. Donald Tusk to nie panaceum na problemy Platformy, a jedynie placebo na potrzebę chwili. Zjednoczona Prawica zalicza kolejne rysy na szkle, ale jak na razie to jeszcze nie trwałe pęknięcia. Zaś problem w obsadzeniu Rzecznika Praw Obywatelskich polega głównie na tym, że nie tyle kompetencję, co interesy partyjne i ewentualna lojalność przyszłego ombudsmana gra główną rolę przy wyborze tego urzędu. Polska polityka coraz bardziej stoi personaliami, małostkowością, wewnętrznymi urazami i nieporozumieniami. Gdybyśmy mieli do czynienia z ciekawym filmem, albo spektaklem teatralnym inspirowanym Szekspirem, byłoby to ciekawe doświadczenie. Ale że rzecz dotyczy funkcjonowania państwa to można tylko stracić w wiarę  i uświadomić sobie jego kartonowość.