
Walka z korupcją i nepotyzmem jest wprost proporcjonalna do zasiadania w ławach opozycyjnych, odwrotnie proporcjonalna do lat sprawowania rządu. Jest to zasada, niepisany obyczaj o którym wiedzą wszyscy. Wszyscy też się oburzają, raz bardziej raz mniej, ale nie przynosi to zazwyczaj wymiernych korzyści. Bo kiedy już opozycja ma plan na jej zwalczenie, przygotowaną ustawę, to nagle przejmuje władzę i okazuje się, że nie jest potrzebna, bo przecież teraz to my, uczciwi, sprawujemy rządy.
Dziennikarze Gazety Wyborczej, Onetu i Radia Zet ponad redakcyjnymi podziałami i tym razem wbrew konkurencji medialnej przeprowadzili dziennikarskie śledztwo dotyczące zajmowania stanowisk państwowych przez, nie tyle już rodziny, co znajomych i przyjaciół obecnie rządzących. I wyszła im z tego bogata mapa powiązań.
Nie jest to pierwsza afera związana z nepotyzmem. Można pokusić się o tezę, że obecna nie jest jeszcze tak bardzo oburzająca, w porównaniu z cieszącym się powodzeniem zatrudnianiem rodzin w spółkach skarbu państwa czy niebotycznymi zarobkami w NBP.
Sprawa jest to o tyle oburzająca, o ile osoby sprawujące swoje funkcje są niekompetentne. To znaczy nie znają się na czymś, czym zarządzają, a stanowisko jest bonusem za znajomość. Jeżeli zaś posiadają odpowiednie kompetencje, a jedynym ich grzechem jest przyjaźń z kimś z rządu, to chyba powinni zostać rozgrzeszeni. Bo nie jest jakąś odkrywczą wiedzą, że zatrudniając kogoś kierujemy się, często podświadomie, empatią. Może być to empatia związana na przykład z pokrewieństwem, znajomością, przyjaźnią, ale może wynikać też z podobnych upodobań, wspólnych zainteresowań czy zwykłej ,,chemii”, która pojawia się podczas rozmowy rekrutacyjnej.
Nie jest więc znowu to tak dziwne, że mając do wyboru kogoś obcego, komu nie ufamy i co do którego nie jesteśmy pewni, zatrudniamy kogoś pewnego, poleconego bądź bliskiego.
I jasne, o ile jest to firma prywatna ma ona prawo zatrudniać kogo jej się podoba, choćby to miała być cała rodzina od sprzątaczki po prezesa. Z publicznymi instytucjami jest ten problem, że ten, który zatrudnia nie odpowiada własnym kapitałem lecz pieniędzmi podatników, a rozliczalność publicznych pieniędzy, jak wiemy, nie jest na najwyższym poziomie skuteczności. Stąd wymóg konkursów na państwowe posady (inna sprawa, że często iluzoryczne) tak, by nabór na dane stanowisko był możliwie jak najbardziej transparentny.
I tutaj pojawia się największy problem. Bo gdyby w istocie tak było, gdyby opinia publiczna miała pełen dostęp do rekrutacji, mogła w miarę możliwości ocenić czy dana osoba jest kompetentna i godna swego stanowiska (i zarobków), a jeżeli uznałaby że nie jest, to powierzenie danej funkcji obłożone byłoby karą, wtedy nie mielibyśmy problemu z zatrudnieniem wujka, brata i siostrzenicy. Bo nie ma powodu ostracyzmować ze względu na wspólne geny, tak samo jak na płeć, rasę, czy wyznawaną religię. Oczywiście byłoby to możliwe pod jednym warunkiem, musiałaby istnieć transparentność naboru. To z czym mamy do czynienia obecnie to jawny nepotyzm, nie związany z umiejętnościami osoby zatrudnianej. Skala patologii w spółkach skarbu państwa jest tak duża, że jakikolwiek znajomy zatrudniony na państwowym stołku, wzbudza podejrzenie i niesmak.

Tym razem jest nie inaczej. Z tym, że warto podkreślić, nie jest to jakaś szczególna przywara obecnego obozu władzy. Tak było i za poprzednich rządów, bez wyjątków. Różnica może jedynie wynikać ze skali, choć i co do tego pewności nie mamy stu procentowej. Stąd wniosek, że problemem jest dziurawy system, a politycy to tylko ludzie, ułomni i podatni na patologie. Problem się nie rozwiąże tylko dlatego, że będziemy wierzyć w ,,cnoty” ludzi u władzy, niezbędne są reformy.