Na Festiwalu Góry Literatury przy okazji promocji swojej najnowszej książki Olga Tokarczuk stwierdziła, że nie jest ona dla idiotów. W ogóle, że literatura nie jest dla idiotów. I tym rozgrzała opinię publiczną do czerwoności. Jedni rzucili się by jej bronić, inni oskarżyli o klasizm.

Stwierdzenie padło w odpowiedzi na pytanie o to czy noblistka nie odbiega od standardów laureatów tej nagrody łącząc literaturę wysoką z popularną. Jej najnowsza powieść wpisuje się w kanwę horroru, czyli literaturę gatunkową, co przyjęło się zaliczać do tej drugiej kategorii. Olga Tokarczuk chyba poczuła się urażona, skoro na obronę swojej hybrydowości stylu, eksperymentowania z treścią i formą (co zresztą wpisuje się w epokę postmodernistyczną), użyła argumentów rodem z modernizmu, w którym jeszcze takie rozróżnienie na sztukę wysoka i niską istniało.

Co autor miał na myśli?

Tokarczuk przyznała że, żeby czytać literaturę wyższych lotów trzeba mieć odpowiedniego poziomu kompetencje, wrażliwość czy rozeznanie w kulturze. Innymi słowy, żeby czytelnik sięgający po ,,Empuzjon” nie widział w nim jedynie horroru, ale dostrzegł inspirację Tomaszem Mannem i jego ,,Czarodziejską górą”. Z tym, że jak już to dostrzeże, to może ku niezadowoleniu autorki stwierdzić, że jej powieść jest jedynie parodią powyższej. Tomasz Mann uchwycił gorący moment swojej epoki. Walkę idei przebranych za postaci, w której każda jest autentyczna i przekonywująca. Nie ma złych i dobrych bohaterów, słusznej i fałszywej idei. Czytelnik ma sam to rozstrzygnąć, dociec w jaki sposób przekonania współczesnych autorowi mogły wpłynąć na okropną tragedię jaką była I wojna światowa. U Tokarczuk świat jest czarno – biały, a idee przedstawione w sposób dydaktyczny jak uczniakowi, który o niczym nie wie. Bohaterowie są albo jednoznacznie źli, niepoprawni, wsteczni i mizoginistyczni, albo zagubieni i niewinni, skrzywdzeni przez surowe wychowanie. I ten właśnie dydaktyczny charakter przeczy tezie o książce dla inteligentnych ludzi. Nie jest to jednak pierwszy dysonans pomiędzy tym, co Olga Tokarczuk mówi, a tym co pisze.

Bo może Olga Tokarczuk, podążając za Jose Ortegą y Gassetem, swymi słowami chciała wyrazić przekonanie, że w dobie ,,władzy mas” mamy do czynienia z brakiem świadomości własnych ograniczeń i teoretyzowaniu na każdy temat nie posiadając do tego kwalifikacji. Powszechnym nie słuchaniu, tylko wygłaszaniu swojego zdania, sądzeniu i wyrokowaniu, na zasadzie ,, ja wiem lepiej”, nawet jeżeli nie wiem o czym mówię. A to przekonanie o własnej nieomylności jest domeną ,,idiotów” właśnie. Swego rodzaju hermetyczność intelektualna polegająca na posiadaniu gotowych zestawów myśli przy jednoczesnym braku umiejętności myślenia. Z drugiej strony, przyznając to, zaprzeczyłaby samej sobie. Przyznała wyższość cywilizacji i norm, które ta ustanowiła. Brak znajomości tych reguł powoduje wykluczenie, jak choćby rzekoma niemożność konsumpcji jej dzieł, bez odpowiedniego przygotowania, osadzenia w kontekście kultury. W swojej najnowszej książce przyznaje prymat przyrodzie, w swoich wypowiedziach – cywilizacji stworzonej dla człowieka i przez człowieka.

Rewolucja zjada własne dzieci

Najbardziej szokujące w tym całym zamieszaniu było nie to, co zostało powiedziane, ale kto to powiedział. Olga Tokarczuk kształtuje się na feministkę, obrończynię zwierząt, wegankę, osobę wrażliwą i pochylającą się nad słabszymi. Wypowiedzią na festiwalu zbrukała swój własny obraz, który tak podziwiała dotąd wrażliwa na sprawiedliwość społeczną lewica. Gdyby te słowa wypowiedział ktoś wielbiący wolność słowa i przeciwny nadmiernej poprawności politycznej, raczej nie wywołałoby to większego oburzenia.

Czy mogła tak powiedzieć? No jasne, mamy wolność słowa, a każdy bierze odpowiedzialność za to, co mówi. Czy to kogoś obraża? Też raczej nie, bo nikogo po nazwisku nie wymieniła. Nikt też zapewne do tego miana nie aspiruje. Stąd być może aplauz ludzi na festiwalu na te słowa.

Olga Tokarczuk po prostu nie chciała być popularna, z tym, że nie ważne co powie na tym czy innym festiwalu, smutną wiadomością dla autorki będzie ta, że już nią jest, o ile od dobrych lat 90. nie była. Także idioci czy nie, czyta ją nie tylko grono intelektualistów nad filiżanka kawy w mieszczańskiej wielkomiejskiej kawiarni. Sorry Olga.

Literatura również podlega prawom rynku

Zaś samo rozróżnienie czytelników na idiotów i nie idiotów jest nie na miejscu z innego powodu. Książki, tak jak płyty, filmy czy obrazy są towarem. Towarem szczególnym, bo rozwijającym wrażliwość na piękno, ale wciąż tylko towarem. Oznacza to nic innego jak to, że każdy kto ma ochotę i pieniądze może taki towar nabyć i konsumować, bez względu na wykształcenie czy kompetencje. A dzieło, które się sprzedaje zasila konto autora. I jest to uczciwa wymiana. Hipokryzją zaś jest, gdy tzw. wielcy literaci, którzy nie chcą by ich książki trafiły pod strzechy, jednocześnie wyciągali dłonie po pieniądze w postaci np. opłaty reprograficznej od idiotów żyjących ,,pod strzechami”. (Tokarczuk zapewne chodziło o masę czytającą, która przed sięgnięciem po jej książkę wcześniej do poduszki przytulała ,, 50 twarzy Greya” czy inne ,,365 dni”.)

I jasne, Olga Tokarczuk przecież nie zabroniła nabywać jej książek osobom, których mogłaby postrzegać jako nie swoich ,,krajanów”. Powiedziała jedynie, że ich nie zrozumieją, nie odczują katharsis, bo są idiotami bez kompetencji i odpowiedniego przygotowania. Innymi słowy mogła, ale nie musiała zniechęcić do siebie potencjalnych czytelników. Być może nieświadomie, ale nawet zachęciła po sięgnięcie po ,,Empuzjon”. Jedni zrobią to z przekory, inni dzięki tej inbie się w ogóle o tej książce dowiedzieli. I zrobią to nie dlatego, że jest wybitna, ciekawa, warta przeczytania, ale z prostych, próżnych ludzkich pobudek, by przekonać się czy jest to rzeczywiście literatura wysokich lotów czy tylko superego autorki. Dlatego snobizm, który ujawnił się podczas festiwalu, paradoksalnie mógł zareklamować jej książkę. Nie ważne jak, ważne by mówili, a książki się sprzedawały.