
Nowa władza przystąpiła do kontrofensywy. Minister kultury, Bartłomiej Sienkiewicz, w niektórych środowiskach znany jak ,,podpułkownik”, postanowił jako przedstawiciel Skarbu Państwa odwołać rady nadzorcze mediów publicznych, czym prawdopodobnie złamał prawo. Przynajmniej tak twierdzą politycy Prawa i Sprawiedliwości i Helsińska Fundacja Praw Człowieka.
I choć w istocie media publiczne w świetle prawa są spółkami handlowymi, to zostały powołane konkretnymi ustawami, z których jasno wynika, kto powołuje i odwołuje prezesów zarządu.
Zgodnie z tą zasadą od 2016 roku prezesów mediów publicznych w Polsce powołuje Rada Mediów Narodowych, czyli twór powołany przez poprzedników po to, by pominąć w tym procesie Krajową Radę Radiofonii i Telewizji, która wówczas, czyli w 2015 roku, składała się z członków nieprzychylnych PiS-owi.
Co teoretycznie i logicznie mogłoby być sprzeczne z Konstytucją, która jasno wskazuje, że takie kompetencje należą wyłącznie do KRRiT. Jednak by było tak w istocie najpierw musi ktoś odesłać taką ustawę do Trybunału Konstytucyjnego, aby ten orzekł jej niekonstytucyjność. W tym przypadku takiego nie było, głównie dlatego że większość w Sejmie posiadał wówczas PiS. Wcześniej co prawda TK orzekł, że nie można pozbawiać KRRiT wszelkich kompetencji w zakresie powoływania i odwoływania zarządów mediów publicznych, ale bez konkretnego wskazania RMN, której jeszcze wówczas nie było. Powstała rok później. Innymi słowy, wszystko wskazuje na to, że RMN jest niekonstytucyjna, ale żeby przebiegało to zgodnie z prawem, musi najpierw taką decyzję wydać Trybunał Konstytucyjny, do tego czasu obowiązuje domniemanie konstytucyjności. Z tego względu, że większość składu TK jest z powołania PiS-u możemy mieć niemal stuprocentową pewność, że takiego orzeczenia teraz nie uświadczymy. Ale żeby było zabawniej, według tego samego orzeczenia z 2015 roku, niekonstytucyjnym jest też zmiana zarządu z pominięciem KRRiT, co zrobił minister Sienkiewicz, a więc teoretycznie również złamaniem prawa.
Druga decyzja ministra kultury, podjęta w konsekwencji zawetowania ustawy okołobudżetowej przez prezydenta, o postawieniu spółek w stan likwidacji ma już więcej sensu, bo zarówno TVP, jak Polskie Radio i PAP są w spółkami handlowymi, a żadna z ustaw, ani ta o radiofonii i telewizji, ani o PAP nie zawiera w tej kwestii specjalnych przepisów. Poza tym w obliczu braku pieniędzy z budżetu stan likwidacji wydaje się być logiczną konsekwencją. Problem polega na tym, że postawienie w stan likwidacji spółki ma na celu zakończenie jej działania, do którego powinni dążyć specjalnie w tym celu wyznaczeni likwidatorzy. Jednak skoro spółki medialne zostały powołane ustawami, nie można tego zrobić bez ich zmiany, czyli de facto nie można ich zlikwidować. Jakie będą dalsze decyzje i losy mediów publicznych zapewne dowiemy się niebawem. Można zgadywać, że odbędzie się to nie bez absurdów i kompromitacji, ale na końcu tej komedii dell’arte potrzebna będzie zapewne jakaś nowa ustawa, która przywracałaby, zgodnie z Konstytucją, kompetencje KRRiT.
Politycy Prawa i Sprawiedliwości dość osobliwie podeszli do roli obrońców medialnego bastionu. Najpierw, wiedząc że nie zablokują uchwały o naprawie mediów, nie wzięli udziału w jej głosowaniu, a następnie widowiskowo zabarykadowali się w siedzibie TVP. Po kilku dniach okupacji, wspólnych zdjęć i haseł o końcu demokracji, dyktaturze i Białorusi postanowili zorganizować protest w obronie wolności mediów, zapowiadany na 11 stycznia.
Biorąc pod uwagę fakt, jak media publiczne przez ostatnie osiem lat wyglądały, oprócz zagorzałych zwolenników PiS-u, nikt o zdrowych zmysłach raczej nie będzie za nie umierał, stąd i frekwencja nie zapowiada się widowiskowa. Szczególnie, że twarzami tego protestu mają być m.in. tacy dziennikarze jak Michał Adamczyk czy Szymon Pereira, ludzie odpowiedzialni za pełen nienawiści jad sączony niemal każdego dnia z odbiorników propagandowego medium.
Inna sprawa, że siłowe przejęcie mediów (wliczając w to wyłączenie nadawania) też nie kojarzy się dobrze, zmiany te będzie można łatwo podważyć, gdyż nie odbyły się w do końca legalny sposób. I choć politycy nowej koalicji zapewniają, że o tym jak mają wyglądać media publiczne będą decydować niezależni dziennikarze, to już prezesi tychże powoływani są bez konkursów, z politycznego nadania. Prezesem TVP został Tomasz Sygut, do tej pory członek zarządu Miejskich Zakładów Autobusowych w rządzonej przez PO Warszawie, a Polskiego Radia były rzecznik ministra Sienkiewicza. Czy tak ma wyglądać przywracanie praworządności i niezależności instytucji przez nową koalicję rządzącą? I last but not least choć nowe Wiadomości, teraz pod nazwą 19:30, są mniej konfrontacyjne, to już usuwanie niewygodnego materiału, jak stare wydania programów informacyjnych czy niektórych pozycji z oferty, by wspomnieć choćby niesławny ,,Reset”, budzi kontrowersje. Szczególnie, że pod płaszczykiem walki z mową nienawiści uprawia się cenzurę, a ta szybciej kojarzy się z Orwellem czy Koestlerem niż z wolnymi, niezależnymi mediami.
Trudno nie mieć po raz kolejny wrażenia, że polska polityka przypomina piaskownicę. Silniejszy, w tym przypadku ten, który zdobył władzę, odbiera zabawki temu, który przegrał i ją stracił. A że media to całkiem istotna zabawka w tej grze, bo dzięki niej można kontrolować przekaz, walka bez wątpienia będzie zagorzała. Na koniec jednak najistotniejsze będzie nie to, do której partii będą należały media publiczne, czy będą partyjne czy lekko stronnicze, ale czy będą od polityków kiedykolwiek niezależne? Jeżeli nie ma na to szans, to może należałoby je zlikwidować.