Jak mawiał Cyceron nie znać historii to być zawsze dzieckiem. Zdaje się, że Stany Zjednoczone nie odrobiły tej lekcji i cały czas popełniają te same błędy. To samo mogliśmy obserwować niemal pół wieku temu w Wietnamie, czy całkiem niedawno w Iraku. Desperacka potrzeba toczenia wojny przez to mocarstwo prowadzi do jeszcze większych szkód. Destabilizuje rejon, doprowadza do śmierci ludzi, zawiedzionych nadziei na lepsze jutro i odwetu na tych, którzy przystosowali się do zmian. Przynosi chwilową chwałę dowódcom, rozbudza ich ambicje, by po chwili pozbawić złudzeń co do wygrania z góry przegranej wojny.

Po dwudziestu latach Stany Zjednoczone wycofują się z Afganistanu, zostawiając kraj pogrążony w chaosie. I choć samą decyzję należało podjąć już dawno temu, to sposób w jaki Amerykanie to zrobili pozostawia wiele do życzenia.

Przypomnijmy, przyczyną interwencji militarnej w Afganistanie nie była chęć odsunięcia talibów od władzy, ale atak we wrześniu 2001 roku na Pentagon i World Trade Center. Głównym wówczas celem NATO i uruchomieniem artykułu 5 traktatu było unicestwienie Osamy bin Ladena, przywódcy al – Kaidy, który przebywał w rządzonym przez talibów Afganistanie. Świat wówczas wstrzymał oddech, a George W. Bush zapowiedział wojnę ze światowym terroryzmem. Paradoksalnie, z terroryzmem, który Amerykanie dwie dekady wcześniej w jakiś sposób ,,wyhodowali”. W latach 80. podczas wojny z Sowietom Stany Zjednoczone wspierały mudżahedinów, afgańską partyzantkę. Co prawda talibowie,  którzy powstali w okolicach Kandaharu w połowie lat 90. przy pomocy wywiadu pakistańskiego, byli w stanie wojny z mudżahedinami, to jednak wielu spośród założycieli ruchu, jak mułła Omar, należeli do partyzantki. Al – Kaida natomiast powstała pod koniec lat 80. jako ugrupowanie islamskie również walczące z armią radziecką. Po wojnie przekształciła się w organizację terrorystyczną. Talibowie ostateczne, co może było ich największym błędem, podjęli decyzję o udzieleniu schronienia bin Ladenowi, nawet za cenę wojny. I choć cel interwencji był jasno nakreślony, po jakimś czasie stracił na znaczeniu, a wojna wkroczyła w inne stadium, transformacji, czyli budowy państwa opartego na liberalnej demokracji. Okupacja obcych wojsk trwała, nawet po zabójstwie Osamy bin Ladena w 2011 roku, choć już z coraz mniejszym przekonaniem o jej słuszności. Mniej więcej od 2014 roku, głównie w wyniku niezadowolenia i niezrozumienia społecznego przedłużającej się wojny, pojawiały się deklaracje o opuszczeniu wojsk amerykańskich. Ostateczną decyzję o ich wycofaniu podjął Donald Trump. Joe Biden słusznie się z niej nie wycofał, ale jednocześnie został zakładnikiem decyzji poprzedników. Deklaracje, dość konkretne już wiosną 2020 roku, o opuszczeniu wojsk, na pewno nie utrudniły talibskiego blitzkriegu. W przeciwieństwie do Amerykanów przygotowali się do sytuacji, w której zagraniczne kontyngenty opuszczą kraj. Wbrew przewidywaniom i ku zaskoczeniu ekspertów podjęli kraj w tydzień. Co ciekawe, względnie pokojowo, prawie bez rozlewu krwi. Tak jakby armia rządowa nie chciała z nimi walczyć, a może nie miała tego w planach? I zgoda, że nikt nie spodziewał się tak szybkiej reakcji talibów, ale kiedy podejmuje się takie decyzje, wypadałoby przynajmniej przewidzieć najbardziej prawdopodobne scenariusze. Na przykład taki, że bez względu na wszystko dotychczasowi sojusznicy, doradcy, eksperci, urzędnicy, którzy narażali własne życie w imię współpracy, powinni w pierwszej kolejności zostać ewakuowani.

Na razie trwa chaos organizacyjny. Ludzie, często w dramatyczny,desperacki sposób, starają się opuścić kraj. Zatrważające są zdjęcia zrozpaczonych zwykłych Afgańczyków, a zwłaszcza Afganek, którzy w popłochu starają się opuścić swój kraj, świadomi, że ich prawa zostaną rażąco ograniczone przez fundamentalizm religijny. Wiedzą co mówią, bo już tego doświadczyli. Właśnie, doświadczyli. Mówiąc o Afganistanie, nie można było lekceważyć talibów. Od samego początku był to błąd, za który teraz płacą mieszkańcy tego nieszczęsnego  terytorium. Paradoksalnie chwilowe polepszenie sytuacji, choć i to jest pewnie kontrowersyjne stwierdzenie, sytuacja wraca do punktu wyjścia. Władzę przejmują talibowie, i choć zapewniają, że tym razem ich rządy będą wyglądały inaczej, np. zezwolą kobietom pracować, to nikt im, a zwłaszcza kobiety, w te zapewnienia nie wierzy. Tym bardziej, że mimo deklaracji można zaobserwować takie sceny jak zamalowywanie twarzy kobiet na plakatach zdobiących salony kosmetyczne.

Amerykańska misja eksportowania demokracji nie udała się, ale trudno by było inaczej. Z tego względu, że nie była dokonana za pośrednictwem świadomych jej wprowadzenia obywateli, tylko obcych wojsk z karabinem w dłoni. Marionetkowy rząd, powołany po obaleniu talibów był pozbawiony decyzyjności, często skorumpowany, w znacznej mierze oderwany i nie zainteresowany reformami i polepszeniem życia swoich obywateli. Nic dziwnego, że społeczeństwo nie rozumiejące na czym polega demokracja w zachodnim stylu, wychowane w kulturze plemiennej, odporne było na narracje o fukujamskiej teorii końca historii. Wybory, które z założenia są podstawowym mechanizmem demokracji, tam stanowiły rodzaj teatru, w którym zakończenie jest przewidywalne, a obywatele są aktorami nie mającymi wpływu na rozwój sztuki.

Doskonale, choć w sposób przerysowany, jest to pokazane w filmie War Machine z Bradem Pittem w roli głównej, gdzie afgański doradca wojsk amerykańskich obrazowo wyjaśnia, dlaczego wybory są nic nie warte i nic nie zmieniają. Mówi, że ludzie nie wiedzą czym są wybory. Skoro prezydent żyje, to wszystko jest w najlepszym porządku i nie widzą sensu w organizacji głosowania powszechnego. Zresztą jak już do nich dochodzi, to ludzie głosują tak jak im każą lokalni przywódcy, bo boją się, że za nieposłuszeństwo zostaną pozbawieni głów.

Z czasem rachityczne frekwencje przy urnach utwierdzały tylko w przekonaniu, że nieufności wobec instytucji nie eliminuje się ad hoc, zwłaszcza gdy robi to de facto najeźdźca. Wszystkim oczywiście podobały się miejsca pracy, drogi i szkoły, tylko że pewnikiem istnienia tych instytucji była obecność Amerykanów. Z tego względu rzeczona ,,misja” to nic innego jak pokazanie dziecku zabawki i jej nie kupienie. Każdy w jakimś stopniu był świadomy, że to nie do końca jest nasze, tylko ich. Kiedy się wycofają, wszystko runie jak domek z kart, a exodus był nieunikniony, wojska nie mogły tam stacjonować bez końca. Każdy kolejny dzień obecności pogarszał tylko sytuację Afgańczyków. Państwo znajdowało się w stanie permanentnej, wzbudzającej niepokój wojnie, bo talibowie zostali odsunięci od władzy, ale nie unicestwieni.

Po dwudziestu latach okupacji amerykańskiej wraca szariat, z tym, że Afganistan nie przypomina, choćby pod względem technologicznym, tego z 2001 roku zrujnowanego przez wojnę. I choć na Zachodzie twarde prawo Koranu brzmi jak coś najgorszego, to dla afgańskich elit politycznych już niekoniecznie. Przed objęciem władzy przez talibów w latach 90. Afganistan był republiką islamską, a w konstytucji zagwarantowane było prawo szariatu. Dlatego według nich ważniejsze niż wprowadzony szariat, może być to, by nie doszło do wojny domowej, bo to jedyny sposób w który mogą stracić władzę. Poza tym, mimo kontrowersji jakie budzi wizja ich formy rządu, fundamentalizmu religijnego połączonego z nacjonalizmem, są patriotami, chcą względnego spokoju i rozwoju gospodarczego. Zresztą tak też byli postrzegani kiedy poprzednio obejmowali władzę po latach wyniszczających wojen. To co się zmieniło, to podejście talibów do Zachodu. Teraz ważna jest dla nich międzynarodowa legitymacja, umowy handlowe i poprawienie sytuacji gospodarczej. Zwłaszcza zapewnienie dostaw prądu, które są kosztowne i nie będą możliwe bez subwencji międzynarodowej. Z tego względu nie wykluczone, że propaganda, którą prowadzą, przynajmniej na jakiś czas, stanie się ich polityką. Niewykluczone, jak twierdzi Piotr Łukasiewicz – ostatni polski ambasador w Afganistanie, że w tym celu, zapewne nie bez własnych korzyści i tym razem bez udziału Stanów Zjednoczonych, doszło do negocjacji między talibami a przedstawicielami poprzedniej władzy jak np. byłym prezydentem Hamidem Karzajem czy wicepremierem Abdullahem Abdullahem. Dla pierwszym potrzebne są pieniądze i międzynarodowe uznanie, dla drugich względny spokój i wpływ na rządy.

Jaki jest bilans tych dwudziestu lat?

Al – Kaida nie tylko nie została unicestwiona, ale też na jej bazie powstało wiele innych grup terrorystycznych, wrogo nastawionych do Zachodu, a do Stanów Zjednoczonych w szczególności. Osama bin Laden został zabity, ale nie na terytorium okupowanym, tylko w sąsiednim Pakistanie, notabene przez jakiś czas państwie będącym sojusznikiem USA.  Budowanie demokracji, narodu i państwa zakończyło się powrotem szariatu, pogwałcenia praw człowieka i ogólnego terroru. Misja kosztowała miliardy dolarów i okupiona była tysiącami ofiar po obu stronach konfliktu, a każdy kolejny dzień stacjonowania żołnierzy pogarszał sytuację Afgańczyków. Innymi słowy, wnioski, które wyciągnęli Sowieci z interwencji w Afganistanie, Amerykanom zajęły połowę więcej czasu. Dlatego jedyną decyzją lepszą niż wycofanie wojsk z terytorium Afganistanu, byłaby ta, o ich nigdy tam nie wysyłaniu.